Dzisiaj wreszcie zbudziły nas promienie słońca. Po chłodnym przywitaniu Genewa zdecydowała się wreszcie pokazać swoje wiosenno letnie oblicze, a jest ono naprawdę piękne. Gdy przyjechaliśmy tu wczesną jesienią 2008 roku, to aż do listopada cieszyliśmy się złotą jesienią. Zima była dość łagodna, a już na początku marca można było cieszyć się ciepełkiem. 

Rano co prawda było jeszcze dość rześko, ale Genewa jest w końcu otoczona Alpami, a i jezioro – o którym dzisiaj będzie więcej – też musi się nagrzać. W tym roku nie miało za bardzo szans, aby to uczynić 🙂

O 10.00 umówiliśmy się z Erdalem. To człowiek głównie dzięki któremu mówię po francusku całkiem znośnie, a przynajmniej potrafię się dogadać. Podczas naszego pobytu w Genewie ja – chwilowo bezrobotny – spędzałem głównie dni na intensywnym kursie tego języka. Nie wiem czy wiecie, ale dla frankofonów świat dzieli się na ludzi mówiących po francusku i barbarzyńską resztę świata. Ja mogłem uczyć się bardzo intensywnie – po pierwsze całość berlitzowego kursu fundował P&G, po drugie jak już pisałem miałem właściwie wolne całe dni. Robiłem więc dwa unity rano i dwa po południu. 5 dni w tygodniu.

Pewnie normalny, książkowy kurs z kretyńskimi dialogami znudziłby mnie dość szybko, ale wtedy pojawił się Erdal. Gość w moim wieku, wyluzowany, szybko znaleźliśmy wspólne tematy. W takiej sytuacji człowiek uczy się o wiele szybciej. U mnie pomogło – nie chwaląc się, po kilku miesiącach zdałem DELF A2 na 30/30. Ustny. O pisemnym wolę nie wspominać, ale pisemny francuski nie jest mi do niczego potrzebny 🙂

Tak, czy inaczej spotkanie z Erdalem było musem. Spotkaliśmy się rano na kawie w tureckiej knajpie, gdzie obsługiwał nas gość wyglądający na siwą wersję Toma Sellecka w czarnym płaszczu Neo. Kosmos.

Powspominaliśmy stare czasy i pogadaliśmy o Genewie. Erdal nie pracuje już w Berlitzu, uczy prywatnie – w małych grupach, organizuje lekcje „na żywo” – w środku miasta, w marketach, w kawiarniach, w ruchliwych miejsach. Świetny pomysł – jeśli usłyszycie kiedyś o kimś kto chce nauczyć się francuskiego i mieszka w Genewie – polecam!

Wróciliśmy do domu na lunch i pojechaliśmy jeszcze raz do centrum na rejs statkiem po jeziorze. Tu znowu przekonałem się gorzko o tym, że nie żyjemy już w strefie CHF. Rejs dużym, parowym statkiem, którym płynęliśmy ostatnim razem to wydatek rzędu… 49 franków. Czyli 169 zł. Od osoby. W drugiej klasie. Pierwsza to 69 CHF. Godzinny rejs. Errrrr. Wybraliśmy więc mniejszy statek za 19 franków. No bez przesady!

Jezioro to olbrzymia zaleta Genewy. Nie jest to morze, ale olbrzymie jezioro – długie na 73 km i szerokie na 14. Nie ma więc szumu morza i fal, ale jest pełno łódek i mew, a w powietrzu czuć wilgoć. Genewa położona jest na jednym z czubków jeziora (wygląda ono jak wygiete wrzeciono), więc z jednego brzegu na drugi prowadzi dość krótki most.

Rejs spędziliśmy na podziwianiu krajobrazu i przekonywaniu Franka, że Spiderman nie powinien wskakiwać do wody. Nie było to łatwe, ale udało się. Ironman nie musiał ruszać mu na ratunek, zresztą Ironman nie miał zupełnie zamiaru wskakiwać do wody 🙂

Wyszliśmy na brzeg i poszliśmy przejść się po centrum. Centrum Genewy nie przypomina zupełnie centrów innych miast – przypomnę tylko, że Genewa ma tylko 192 tysiące mieszkańców. Główna ulica jest wyłożona brukiem i jest niemalże deptakiem, a centrum jest właściwie starówką.

No właśnie. Miałem o tym napisac pierwszego dnia. Pierwszy szok po przyjeździe do Genewy – zupełnie o tym zapomnieliśmy – to fakt, że wszyscy się do ciebie uśmiechają. Ot tak. Uśmiecha się człowiek który mija cię na ulicy, ekspedientka w sklepie, oraz gość, który przepuszcza cię na przejściu. A przepuszcza cię każdy! Najpierw myślisz sobie, że mijający cię człowiek jest nienormalny. Potem patrzysz na siebie i zastanawiasz się co jest nie tak. A potem… potem cieszysz się razem z tymi ludźmi! Co więcej, gdy spojrzysz się na kogoś i nie odrywasz wzroku przez dłużej niż 2 sekundy to osoba ta powie ci „Bon jour!”. Panie w sklepie dziękują i życzą miłego dnia, miłego wieczora, miłego konca poranka i inne takie. Więcej o tym pisałem kiedyś.

Wieczorem czekała nas jeszcze jedna atrakcja. Restauracja z mulami. To mała knajpka koło której mieszkaliśmy – serwowali niesamowite mule zapiekane w piecu do pizzy. Je po prostu trzeba spróbować. Przepisu nigdy nie chcieli mi zdradzić, ale zgaduję, że to jakaś mieszanka masła, czosnku, śmietany i curry. Sa nie-sa-mo-wi-te.

Do tego Cardinal – szwajcarskie piwo. Gdy tu przyjechałem wydawało mi się strasznym sikaczem (to lager), ale kiedy wróciłem do Polski, to wszystkie piwa wydawały mi się zbyt gorzkie. Dziś je spróbowałem – tak, uwielbiam lagery, nie lubię pilzów. I co mi możecie zrobić 🙂