Dzisiejszy dzień  był najtrudniejszy jeśli chodzi o podróż, bo do przebycia mieliśmy dystans Berlin – Genewa, czyli bite 10 godzin trasy. Najbardziej baliśmy się o dzieciaki, nigdy jeszcze nie serwowaliśmy im tak hardkorowej trasy. Przygotowaliśmy się co prawda – zabawki, video playery i inne takie, ale…

…ale wyszło świetnie. Franek i Lila zasługują na mega pochwały i gifty 🙂 Nie było praktycznie żadnych problemów nie licząc pojedynczych ryków i takich tam. Sam dzień był nudny jak flaki z olejem, dlatego po prostu wrzucę garść obserwacji:

1. FAKT: Dziecko zanurzone w filmie jest w stanie zauważyć kątem oka logo McDonald’s położone 500 metrów dalej, za drzewami. I powiedzcie mi, że nie ma kąta oka!

2. Niemieckie autostrady to mit. W sensie ten cały brak ograniczeń prędkości. A6, która w sumie nie biegnie gdzieś po peryferiach, właściwie ma cały czas poustawiane ograniczenia do 120, 100 a nawet 80 km/h. Masakra. Kończy się to po prostu naprzemiennym przyspieszaniem i hamowaniem. Średnia prędkość w DE wyszła nam w okolicach 130 km/h, a spalanie w okolicach 12 litrów / 100 km. Dla porównania Szwajcaria ze swoim ograniczeniem prędkości do 120 km/h to średnia prędkość 110 i spalanie 6,8. Tempomat włączony przez cały czas. A różnica 20 km/h to naprawdę niedużo zysku.

Najśmieszniejsze jest jednak to, że większość tych organiczeń spowodowana jest „Strasen schaden” czyli uszkodzeniami w drodze. Za pierwszym razem myślałem że już je naprawili i nie zdjęli znaku. Za drugim je wyczułem. To taka nawierzchnia jaka jest w Polsce miesią po położeniu autostrady. Trzeba przestać mówić i przestać się ruszać, żeby w ogóle to wyczuć 😀 Gdyby u nas z tego powodu miały byc ograniczenia prędkości to wszędzie byłoby 10 km/h 😀

3 . Niestety zawiodłem się też na niemieckich kierowcach. Ok, na trzypasmówkach radzą sobie nieźle i rzeczywiście nie blokują lewego pasa. Zjeżdżają nawet ze środkowego jeśli trzeba. Ale na dwupasmowych autostradach to tragedia, wyjeżdżają na lewy pas zupełnie jak w Polsce, nie patrząc się zupełnie czy ktoś nim nie jedzie. Generalnie zmęczyła mnie podróż przez dojczlandię.

4. W Niemczech Redbull wypuścił limitowaną kolekcję „Kieślowski”. Wygląda tak:

Redbull "Kieślowski"

Redbull „Kieślowski”

5. Miałem sobie taką myśl, którą miałem rozwinąć na fejsie, ale nie miałem czasu przed wyjazdem. Teraz napiszę, bo zobaczyłem praktyczną stronę zagadnienia. Postaram się krótko.

Otóż jak wiecie, Mary odpaliła bloga o rodzicielskich gadżetach. Jest tam oczywiście pełno matek które komentują „ło panie, a po co , a po co piniondze wydawać na takie bzdety! Ja to sobie bez tego poradziłam i żyję!”.

No jasne. Można i dziecko do kubła urodzić, w miednicy myć, można derką owijać. Można generalnie nic nie kupować. Ale dopóki nie wyjeżdża się z dzieckiem w trasę, dopóty nie docenia się różnych wynalazków. Ja podchodziłem – jak to facet – z dystensem. Wiecie – gadżety to MY MAMY. A nie matki. No daj spokój, wymyślne butelki do karmienia.

Ale kiedy jadąc kolejny kilometr, wyjmujesz butelkę z pokrowca termicznego, wciskasz jakąś płytkę i masz gotową kaszę, kiedy sadzasz dziecko na rozkładanym krzesełku stawianym na zwykłym krześle w knajpie (nie dość że to krzesełko, to jeszcze pokrowiec na pieluchy i inne takie), kiedy rozkładasz matę do przewijania w miejscu gdzie jest syf i nie chciałbyś położyć dziecka, to doceniasz te wszystkie gadżety. Tak samo jak doceniasz rodzinny samochód ze wszystkimi udogodnieniami. Pewnie, że nie trzeba, pewnie że da się bez. Ale jest naprawdę wygodniej.

Damy radę. Tak ciąge powtarzam. Teraz trzy dni w Genewie spędzone na wspominkach i… w trasę!

P.S. Testuję GoPRO. Jest wypas. Bardzo chciałbym robić vloga na bieżąco, ale będę szczery – nie wiem czy damy radę. Montowanie video to sporo roboty, a ja i tak ledwo znajduję czas na pisanie bloga. Najwyżej zmontuję po przyjeździe 🙂