Dobiegł końca nasz trzeci dzień w Genewie, więc nieubłaganie nadeszłą chwila prawdy. Koniec ciepłego mieszkanka u Kasi i Karola – czas ruszyć w trasę. Mieszkało się rzeczywiście super, fajnie mieć znajomych u których można bez problemu zatrzymać się nawet na trzy noce – wielkie dzięki! Dziś podróż wzdłuż Jeziora Genewskiego a następnie w samiutkie Alpy.

Jezioro Genewskie okrążałem kilkukrotnie – to jedna z fajniejszych wycieczek, więc odbywaliśmy ją kilkukrotnie – z każdymi gośćmi którzy do nas przyjeżdżali. Na drugim końcu jeziora leżą Montreux i Le Bouveret (w którym dzisiaj byliśmy), za to południowy brzeg jeziora należy do Francji i jest zapełniony małymi miasteczkami. Na miasteczka nie mieliśmy czasu – jedziemy bowiem już powoli na wschód.

Nie mieliśmy też czasu na Montreux, a szkoda. To miasteczko które upodobał sobie Freddy Mercury – twierdził, że widok na jezioro z Montreaux to najpiękniejszy widok na ziemi. Ja nie wiem, czy najpiękniejszy, ale na pewno wchodzi do finałowej dziesiątki.

Piękne widoki możemy obserwować już z samej autostrady, która biegnie wzdłuż północnego brzegu jeziora. Znad malowniczej tafli jeziora wystają spowite chmurami alpejskie szczyty – rzeczywiście wygląda to nieziemsko.

My jedziemy jednak dalej do Le Bouveret – miasteczka słynącego z Aquaparku. Byłem tam już trzy razy, dzisiaj postanowiliśmy spędzieć tam kilka godzin – po pierwsze dzieli to naszą podróż na dwa, po drugie dzieciakom należy się trochę wodnej rozrywki.

Park rzeczywiście jest imponujący – byłem w kilku parkach w Polsce (i na przykład ten w Białce Tatrzańskiej jest rzeczywiście niczego sobie), ale jeśli chodzi o zjeżdżalnie to nie ma sobie równych.

Poszaleliśmy nieco na większości atrakcji, ja miałem wreszcie okazję wypróbować wodoodporne właściwości mojej GoPro. Przeżyła. Nawet zjazd z najwyższej zjeżdżalni 🙂 Właśnie – kręcę sporo materiały video, jednak montowanie go i uploadowanie w trasie odpada z kilku powodów. Po pierwsze czasowych – to sporo roboty, wolę wykorzystać urlop w pełni zamiast siedzieć, montować i renderować ujęcia. Nie mówiąc już o uploadowaniu – zazwyczaj o ile mamy internet to jest on słabej jakości. Po drugie z dzieciakami to prawie niemożliwe. Sam dziwię się, że nadal udaje mi się regularnie prowadzić bloga. Po całym dniu jesteśmy tak wyczerpani, że ledwo otwieram komputer. Tak więc całość zmontuję po powrocie w kilka odcinków.

Wyszliśmy z parku wodnego po kilku godzinach i ruszyliśmy do Kanderstegu. To baza skautowa położona w malowniczej miejscowości w alpejskiej dolnie – kto był tam raz, będzie chciał wracać i wracać. A jest to dość blisko Genewy i bardzo blisko Aquaparku – niecałe 150 km. I to bardzo malownicze 150 km! W miarę zbliżania się do celu po bokach wyrastały coraz to nowe góry, by po chwili przesuwać się i ukazywać piękne, ośnieżone szczyty wyższych Alp.

Mam w sobie taki moduł który uwielbia widoki pięknych krajobrazów – wyczerpuje się on niczym bateria i pragnie naładowania co jakiś czas. Dziś miałem okazję porządnie go podładować 🙂 W międzyczasie przekroczyliśmy tzw kartoflową granicę – tak Szwajcarzy z francuskiej części nazywają granice z kantonami niemieckimi. To oczywiście aluzja do żywienia. Coś jest na rzeczy ale o tym przy kolacji.

W całym ferworze zapomnieliśmy o jednej rzeczy. Otóż jadąc do Kanderstegu od południa musimy skorzystać z przeprawy kolejowej! Widziałem ją do tej pory jedynie z okien Kanderstegu – teraz musieliśmy skorzystać z niej osobiście. Kosztuje to niestety 22 franki, ale jest niezapomnianą przygodą – oto wjeżdża się samochodem na pociąg i jedzie przez górski tunel około 15 minut. Dojechaliśmy, rozpakowaliśmy się w naszym mini pokoju (o ośrodku napiszę jutro więcej) i ruszyliśmy w poszukiwaniu jedzenia.

Nie było to proste – sezon się jeszce nie zaczął, a Kandersteg nie jest wcale olbrzymim kurortem. Udało nam się znaleźć otwartą restaurację, ale rzeczywiście poczuliśmy, że to już nie jest strefa francuskich wpływów. Za 58 franków zjedliśmy rosół (dla Franka), kilka plasterków lokalnego sera (dobry, ale malutko) i Rosti – zapiekane, tarte kartofle. W wariancie z serem. Ja – choć jestem miłośnikiem serów – tego akurat nie mogłem strawić. Nie wiem jak się nazywa, ale był tragiczny. Dobrze, że chociaż piwo smakowało.

Dotarliśmy do pokoju – czas spać, jutro włóczymy się po Alpach. Choć trochę.