Obudziliśmy się tradycyjnie wcześniej niż powinniśmy. Słowo „powinniśmy” jest nieco względne, ale szkodniki jak zwykle zdecydowały, że pobudka odbywa się wtedy, kiedy wstaje słońce. „Tataaa, już dzieeeń!” Boję się o to co będzie działo się w lato.

Wstaliśmy, ja wziąłem Franczeska i poszliśmy po pieczywo. Niestety piekarnia okazała się zamknięta – zapomniałem zupełnie, że niedziela jest tu święta i sklepy oraz piekarnie się zamknięte. Udało się jednak kupić dwie czerstwe bagiety w okolicznym sklepie.

Po śniadaniu zdecydowaliśmy się wyruszyć do centrum Genewy. Dla tych, którzy nie byli naszymi czytelnikami podczas pobytu w Genewie – Szwajcaria podzielona jest na kantony, a te na „commune” (takie trochę gminy). To oznacza, że Genewą sensu strice jest tylko centrum, reszta (choć zwyczajowo nazywana Genewą) to zupełnie inne gminy. My mieszkaliśmy w Petit Lancy, które było odległe od centrum tylko 4 km. Teraz zatrzymaliśmy się w Onex, które jest położone jeszcze 2 km dalej. Każda commune jest nieco inna, choć już te 4 km od centrum czuje się klimat małych, francuskich miasteczek. To cały urok Genewy – jest mocno kosmopolityczna i międzynarodowa, ma wiele zalet dużych miast, jednak ciągle jest dość mała, nawet wliczywszy w to te okoliczne gminy.

2010
2010
2013
2013

Centrum to oczywiście Jezioro Genewskie i największa w Europie fontanna – Jet’d Eau. Pokręciliśmy się nieco po okolicy i wsiedliśmy do wodnego tramwaju. To małe łódki które kursują z jednego brzegu jeziora na drugi, wszystko w cenie zwykłego biletu dziennego na komunikację miejską.

Franek (-kenstein) pod fontanną :)
Franek (-kenstein) pod fontanną 🙂

Obiad zjedliśmy w domu – staramy się oszczędzać, pobyt w Genewie to dość droga impreza jeśli zarabia się w złotówkach. Bilet dzienny to wydatek rzędu 35 zł, chleb kosztuje 3 franki, czyli 10 zł. Posiłki w resturacji też drogo, choć na warunki szwajcarskie wcale nie za dużo.

Właśnie. Przypomnę to czym ekscytowałem się przez cały pobyt w Genewie. Genewa to francuska część Szwajcarii, z całym bogactwem kulinarnym francuzów i ich quasi-religijnym podejściem do jedzenia. Jedzenie to nie napychanie żołądka. Jedzenie to celebrowanie każdego kęsa. Genewa jest pełna resturacji, bostro, kafejek i innych miejsc gdzie można zjeść wszystko – od ciastka i kawy po bardzo obfity posiłek. Restauracje zaś dzielą się na takie w których można zejść bardzo dobrze i takie w których można zjeść wyśmienicie. Tworzy to wspaniały klimat znany własnie ze Francji, czy innych krajów południa Europy.

Po obiedzie ruszyliśmy do Petit-Lancy, czyli miejsca gdzie mieszkaliśmy przez prawie dwa lata. Nie będe ukrywał  – emocje były bardzo, bardzo silne. Przywiązuję się bardzo do miejsc, a to było szczególne – żyło nam się tu łatwo i przyjemnie, to ostatnie chwile zupełnej wolności. Nie zrozum mnie źle, nie zamieniłbym naszych dzieciaków na nic w świecie i nie żałuję ani sekundy że są z nami, ale mimo wszystko czasem tęskni się za czasami w których 30 minut po decyzji wyjazdy do Mediolanu było się w drodze do Mediolanu 🙂

Przeszliśmy się po leśnym parku w którym wyprowadzałem codziennie Denisa i poszliśmy spotkać się z naszymi byłymi sąsiadami – Thierym i Evelyne. Bałem się nieco, że mój francuski gdzies wyparował, ale po dwóch kieliszkach wina znowu poczułem się jak rodowity Genevois 🙂

Mary z Frankiem w leśnym parku
Mary z Frankiem w leśnym parku

Niestety pogoda nas nie rozpieszcza – w ciągu dnia było nieco powyżej 10 stopni i zachmurzone niebo, wieczór też był dość chłodny. Nie przeszkodziło to w kilkugodzinnym popijaniu białego wina (które tu nigdy się nie kończy) i rozmowach o wszystkim i o niczym. Przyszła do nas też mieszkająca naprzeciwko Corinne – kontrolerka biletów na kolei, która opowiedziała nam o tym że jedzie zaraz na Korsykę, oraz o tym jak było na Malediwach. Kontrolerka biletów. Malediwy. Deal with it. To mówi dużo o poziomie życia w Szwajcarii…

Imprezka u ex-sąsiadów
Imprezka u ex-sąsiadów

Tęskno patrzyliśmy na nasz domek za płotem – muszę nieskromnie stwierdzić, że lepiej dbałem o ogród 🙂 Wszystko zarosło, żywopłot chyba nie był obcinany od czasu mojego wyjazdu, a krzak rozmarynu z którego obficie czerpałem podczas gotowania tego i owego został ścięty prawie do ziemi (może komuś przeszkadzały pszczoły i osy które przyciągał).

Nasz dom - chlip chlip :(
Nasz dom – chlip chlip 🙁

Zaprawieni białym winem wróciliśmy do domu i odpłynęliśmy.