Day 0 – O, Radości iskro bogów!
Nadszedł ten czas w roku, kiedy nasz najstarszy blog odżywa. Dzieje się to zazwyczaj z dwóch powodów – wtedy kiedy natchnie mnie na „rodzinną” notkę, lub kiedy decydujemy się ruszyć z miejsca i zobaczyć kawałek świata. Tym razem to jak najbardziej opcja numer 2.
Wyjazd do Genewy planowaliśmy już od dłuższego czasu, ale ciągle coś wypadało. Najpierw czekaliśmy na nowy samochód – podróż do Genewy smokiem zwanym Mazda CX-7 nie należała nigdy do zbyt ekonomicznych. Później nastąpiła Wieczna Zima. Trwała ona tak długo, że nawet w marcu, czy na poczatku kwietnia musielibyśmy przebijać się przez zaspy śniegu.
Śniegu już nie ma, Mary ma spokój z pracą (bo właśnie ją zmieniła), ja mogę wyjechać spokojniej (bo ciepło się zaczęło i lud się rzucił na nasze koszulki), więc w drogę!
Ale, ale! Dokąd? O Genewie już wspomniałem – bardzo chcemy tam pojechać. W końcu mieszkaliśmy tam dwa lata, lata beztroskie, bez obowiązków rodzicielskich, bez polskiego „pływania w kisielu” jak określił to Ziemkiewicz. Tęskno. Postanowiliśmy więc spędzić tydzień u genewskich znajomych, wrócić i pobyczyć się na Dadaju podczas majówki.
WTEM! Myśl. Po co? W końcu jedną z głównych zalet Genewy było jej położenie! Rzut beretem i jesteśmy we Włoszech! Zdecydowaliśmy się więc przedłużyć naszą podróż po Europie i skrócić pobyt w Genewie. Całość ma wyglądać o tak:
Warszawa – Berlin – Kandersteg – Florencja – Wenecja – Bibione – Wiedeń – Praga – Wrocław – Warszawa.
Wyjazd już w sobotę! Aha, podróż odbywamy w wersji hardkor, czyli z dzieciakami. Mieliśmy plany zostawić dzieci z dziadkami, ale… nie, po prostu nie. Może to być nieco hardkorowe, ale zachęcili nas Marta i Leszek, którzy ze swoimi diabłami wyjeżdżają sobie do Azji i nie mają z tym problemu. Poza tym Frankowi należy się chyba zobaczenie miasta w którym się urodził!
A więc walizy do samochodu, jeszcze kilka sobotnich spraw do odhaczenia i ruszamy!