Choć dzisiejszy nocleg odbywał się na północny wschód od Florencji, to nasza trasa jeszcze na chwilę poprowadziła na południe. Prato było jedynie miejscem noclegowym (choć jak się okazało także miejscem spróbowania słynnego steku), miejsce które koniecznie chcieliśmy zwiedzić to San Gimignano. To kolejne wazne miejsce dla fanów AC2 – to tu odbywały się słynne misje polegające na łażeniu po kablach między wysokimi wieżami.

Ominęliśmy płynnie Florencję obwodnicą i skierowaliśmy się w stronę wież. Niestety większość dróg ekspresowych ma ograniczenia prędkości do 90 km/h. Z jednej strony mijaliśmy fotoradary, z drugiej – tak jak w Polsce – nikt nie stosuje się do tych ograniczeń. Tak samo jak w Polsce wydają się totalnie absurdalne. My jednak – dla bezpieczeństwa – przekraczaliśmy prędkość o max 9 km/h, tak aby fotoradary specjalnie się na nas nie denerwowały.

Po bokach iście toskańskie krajobrazy – cisy, cyprysy, winnice. Pięknie. Powoli zbliżamy się do wspomnianego już miasteczka i szukamy miejsca do parkowania. Niestety nie było to łatwe. Jest niedziela, jest ładna pogoda. Tłumy turystów ciągną wzdłuż dróg i zapychają wszystkie parkingi. Udaje nam się jednak zaparkować, ogarniamy dzieciaki i mijamy mury miasta.

San Gimignano jest pięknym miasteczkiem. Wróć. Było. To znaczy wieże nadal majestatycznie wznoszą się nad murami, wąskie uliczki wiją się gęsto, jednak to co dziś tam widać to przede wszystkim wspomniane tłumy oraz sklepy z pamiątkami – jeden przy drugim.

Massacra.

Robimy kilka zdjęć, kręcimy się po okolicy i decydujemy… pojechać do Monteriggioni. To oczywiścia baza Ezio 🙂 Mieliśmy tam nie jechać, bo dziś musimy dojechac do Wenecji, ale w San Gimignano byliśmy bardzo krótko, więc co tam. Posiłek też decydujemy się zjeść tam. Choć… to dość karkołomna decyzja.

Po pierwsze Lilex budzi się i coraz głośniej domaga się słoika. Po drugie znowu GPS płata figle (cóż za eufemizm) i trochę błądzimy. W końcu udaje się. Naszym oczom ukazują się stare mury miejskie. Niestety Franek po drodze zasypia (a nie chcę go nosić pod górkę), więc jeszcze jego budzenie i generalnie nerwowa atmosfera spowodowana głodem. Szybko ogarniamy się i ruszamy w stronę murów. Tam całe szczęście wita nas świetna Trattoria – dalej decydujemy się na dietę pizzową – ratuje ona trochę nasze portfele. Pizze kosztują od 7 do 12 Euro i spokojnie wystarczają nam na pełen posiłek. W przeciwnym razie musielibyśmy zamawiać przystawkę za 7-10 Euro i dnie główne za 15-30. Sporawo. A tak zostaje jeszcze trochę miejscana lokalne wino 🙂

Monteriggioni nie oferuje dużo poza samym przejściem się po nim. Kościół wygląda tak samo, natomiast samo miasteczko wydaje się o wiele mniejsze niż w grze. To ciekwe – Florencja i Wenecja zostały na potrzeby gry zmniejszone, a te dwa miasteczka chyba powiększone.

Pakujemy się do samochodu i ruszamy w stronę Wenecji. Niestety nie jest to tak proste jak się spodziewaliśmy – autostrady są straszliwie zakorkowane i właściwie 2 godziny spędzamy w korkach. Do Wenecji – a raczej do pobliskiego Mestre, gdzie jest naz hotel – docieramy po zmroku. Checkujemy się w hotelu i karkołomnie postanawiamy podjechać do Wenecji, by zobaczyć ją po zmroku.

Karkołomnie, bo jest po 22, a my mamy dwójkę prawie śpiących dzieciaków. Zanim nasz autobus – na który czekamy dłużej niż myśleliśmy – rusza, dwójka już śpi. Do tej pory wkładaliśmy ich do jednego wózka jedynie podczas dowożenia do hotelu, teraz już wyruszamy z dwójką w jednym wózku. Trudno.

Z 15 minut wysiadamy w Wenecji. Podjechaliśmy tam też w jednym celu – sprawdzić, czy branie tam wózka ma sens. Już przy pierwszym mostku wymiękamy – schody, schody, schody. Co prawda byłem już raz w Wenecji, ale było to 8 lat temu – wtedy zupełnie nie w głowie było mi sprawdzanie ilości schodów, czy podjazdów dla wózków 🙂 Tak czy inaczej jemy szybka pizzę i… decydujemy się na powrót. Nigdzie z wózkiem nie dojdziemy, a właśnie ucieka nam ostatni autobus dzienny.

Autoabus… który okazał się nie jechać tam gdzie chcieliśmy. Tak, widziałem napis który brzmiał jak „zjazd do zajezdni”, ale… w sumie nie wiem jakie ale. Tak czy inaczej w pewnym momencie urocza koleżanka zainteresowała się gdzie jedziemy, a gdy wymieniliśmy jej nazwę naszego hotelu i jego adres zorbiła okrągłe oczy i powiedziała że jesteśmy w innym mieście (!). Czułem się jakbyśmy conajmniej byli w Kielcach, a chciieli być w Radomiu. Rzeczywistość okazała się całe szczęście bardziej łaskawa.

Była 23:45, my wysiedliśmy Huk Wie Gdzie. Z wózkiem z dwoma śpiącymi dzieciakami. Włączyliśmy na chwilę roaming i sprawdziliśmy trase do hotelu. Uff. Byliśmy raptem 3 km od hotelu. Całe szczęście Google Maps nie musi być ciągle połączony – – rozłączyliśmy się i pomknęliśmy w stronę łóżek. Spacerek z wózkiem zajął dobre 40 minut. Padliśmy – dzień był naprawdę obfity we wrażenia.