
Dzisiejszy dzień wyglądał – jak na AC2 przystało – jak misja na czas. O tym, że w sobotę będzie padał deszcz wiedzieliśmy już tydzień temu – żeby te prognozy były tak trafne kiedy przychodziła wiosna… Tak czy inaczej, wstaliśmy wcześnie i ruszyliśmy na podbój Florencji.
Jak już domyśliliście się z tytułu poprzedniej notki oraz tego co w niej pisałem, Florencję przyjechaliśmy zobaczyć w jednym – dla niektórych być może głupim i przyziemnym – celu. Otóż uwielbiamy Assassin’s Creed, a szczególnie drugą część. A to właśnie stąd pochodzi Ezio Auditore i to właśnie tu odbywały się jego pierwsze misje. Widziałem go cały czas. Gdy patrzyłem na wieże, na kable łączące budynki, na czerwone dachy i kościoły. Policjanci wydawali mi się strażnikami, a ławki służyły do ukrywania się przed nimi. Więcej zobaczycie na filmach, które powoli zaczynają mi wypełniać cały dysk – będe musiał jutro podjechać po zewnętrzny dysk, bo materiał HD zajmuje więcej miejsca niż sądziłem.
Nie wchodziliśmy do żadnych muzeów, czy galerii – kolejki były długie na kilometr, a fakt iż to sobota zupełnie nie poprawiał naszej sytuacji. Zobaczyliśmy jeszce raz Ponto Vecchio, Santa Maria del Fiore, Santa Croce, Palacco Vecchio, Santa Maria Novella, czy Piaza della Signoria. Aura była łaskawa – deszcz zaczął kropić dopiero około 14, kiedy weszliśmy do restauracji na obiad, a rozpadał się porządnie dopiero o 15.30, kiedy akurat zapakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy w stronę Prato.
Samego zwiedzania opisywać nie będę – słowa tego nie oddadzą. Nadal uważam Florencję za jedno z najciekawszych, jeśli nie najciekawsze miasto które widziałem. Choć rzeczywiście nocą jest korzystniejsza – jest tu wtedy mniej turystów stojących w kolejkach, a więcej tętniących życiem nocnych knajpek.
Uciekliśmy do Prato z dwóch powodów – po pierwsze nocleg tam jest znacznie tańszy, po drugie w klasztorze nie było już miejsc – weekend był zarezerwowany.
Nie było łatwo, Prato okazało się włoskim „Janówkiem” – GPS pokazał nam 20 różnych miejscowości o tej nazwie, musieliśmy się nieźle nakombinować aby odszukać tę właściwą.
Samo miasteczko za dnia nie przedstawiało się najciekawiej. Uliczka przy hotelu, na której musieliśmy zaparkować okazała się wąską, wyboistą alejką pełną dziwnych typów z kontynentu leżącego na południe od Europy, a sam hotel lata swojej świetności dawno już miał za sobą. Jednak nie jest źle – po raz pierwszy podczas tego pobytu mamy internet w pokoju 😉 Miało to skłonić mnie do ogarnięcia zdjęć, ale… nie, nie daję rady. Ledwo mam energię na zrzucanie nagranych filmów i napisanie notki. Więcej o (dwóch)powodach naszego wyczerpania pod koniec notki 🙂 Ogarnęliśmy organizacyjnie kolejne dni wyprawy i ruszyliśmy na poszukiwanie pożywienia.
Restauracja „Soldano” polecona przez recepcjonistę okazała się świetnym wyborem. Ceny były o wiele niższe niż we Florencji, dlatego też zdecydowałem się na Bisteca alla Fiorentina – befsztyk po florencku. To konkretny, ponad półkilogramowy T-bone steak z grilla. Udało się, pokonałem go.
Mary skosztowała zaś królika w białym winie – niech o jego doskonałości świdczy fakt, że smakował jej pomimo tego iż nie lubi rozmarynu (a było go tam sporo). Do tego tradycyjnie już pół litra lokalnego wina i nawet roznoszenie restauracji przez Franka i Lilę przestaje być straszne.
No właśnie, małym bohaterom należy się co najmniej jeden akapit. Są naprawdę dzielni. Dajemy radę – oczywiście byłoby łatwiej bez nich, ale tak sobie dzisiaj pomyśleliśmy, że byłoby tu strasznie nudno. To temat rzeka, jest jak generalnie z dziećmi – jest tysiąc minusów, ale milion plusów. Franek co chwilę zadaje niesamowite pytania, a Lila zaczepia wszystkich nieznajomych wymownym „eeee!”. Nie ukrywam, że czasami mamy dość i że jesteśmy bardzo zmęczeni, ale co tam. Gdyby ich nie było, cholernie byśmy tęsknili 🙂
Mamy jeden wózek, dwa nosidełka i własne ręce, więc podróżowanie odbywa się na zasadzie:
Lila: na rękach, w wózku, chodzenie po okolicy, nosidełko
Franek: piechotą, na rekach, na barana, w wózku, nosidełko.
Późnym wieczorem mieszczą się w jednym wózku (nie braliśmy podwójnego bo jest za duży na włoskie uliczki), w ciągu dnia zazwyczaj Franek idzie pieszo, Lila jest w wózku. Generalnie naprawde jest git. Franek (wreszcie!) przestał wstawać skoro świt, Lila ciągle jeszcze wstaje, ale i tak sa postępy, bo z 5.30 zrobiła się 7.30, więc nie jest źle! A ja znowu padam. Jutro San Gimignano, pojutrze Wenecja a potem – jak się uda – dwa dni na plaży 🙂