Kiedy po raz pierwszy przyjechałem do Kanderstegu – a było to w czerwcu 2006 roku – była już noc. Zakwaterowałem się i położyłem spać, zupełnie nieświadomy widoków za oknem. Rano wstałem, przeciągnałem się… i oniemiałem. Otóż w Kanderstegu i okolicach każde, ale naprawdę każde ujęcie wygląda jak reklama Milki. Byłem tu zawsze wiosną lub latem – doliny są wtedy zielone i oświetlone słońcem, a szczyty które widac dookoła pokryte śniegiem. A kiedy mówię szczyty – mam na myśli SZCZYTY. Nie kilka gór w jednym miejscu, tylko rzeczywiście mnóstwo bliższych i dalszych szczytów i pasm górskich, które wydają się być na wyciągnięcie ręki. Te które są rzeczywiście blisko nie są poryte śniegiem, ale wznoszą się na setki metrów do góry, prawie pionowo, zupełnie blokując widok. Kosmos.

Kandersteg to schronisko skautowe. Sam teren i budynek należy do stowarzyszenia (którego nawet byliśmy członkami, ale składka przy polskich zarobkach niestety jest dość kosmicznym wydatkiem), natomiast resztą opiekuje się WOSM, czyli Światowe Biuro Ruchu Skautowego. Duch Baden Powella czuć tu na każdym kroku – całością osrodka opiekują się tzw „pinkies”, czyli wolotariusze w różowych koszulkach. Dla niewtjaemniczonych powiem tylko, że to taka międzynarodowa wersja klimatu który czuć było kiedyś w naszych schroniskach, krótko mówiąc gdy czegoś po sobie nie posprzatałeś to było ci bardzo głupio. Podejście „ja smaruję, ja wymagam” zostawiasz za drzwiami. Warto też dodać – krótko, choć mógłbym pisać o tym godzinami – że klimat skautowy jest nieco inny niż ten do którego mogliście przywyknąć w Polsce. Polscy skauci, czyli harcerze, są dość mocno przesiąknięci duchem militarnym – pałatki, wojskowe namioty, telefony polowe itp. Tutaj jest inaczej – kolorowo, wesoło i bardzo pokojowo. Jak mówię – nie czas i nie miejsce na takie dysputy, ale klimat jest nieco inny niż w większości naszych harcerskich przypadków (choć zdarzają się chwalebne wyjątki). Piszę o tym, gdyż przez wiele lat walczyłem w ZHP o to, by pogrzebać wreszcie ducha wojny – bezskutecznie. Ale dobra, nie schodzę z tematu 🙂

W Kanderstegu byłem 4 razy, za każdym razem korzystając z jednej (lub dwóch) z atrakcji – wjazdu na Sunbuel, lub podejścia do Oschinensee. Raz byliśmy zmuszeni do wycieczki do Thun – choć było to lato, to chmury i deszcz przekreśliły obie atrakcje.

Sunbuel to położony nieopodal szczyt na który wjeżdża się kolejką linową. Sam Kandersteg położony jest na wysokości ok 1000 m npm, Sunbuel zaś to kolejny 1000 w górę. Gdy byłem tam w marcu całość była pokryta śniegiem, za to czerwiec to już zieleń i upały. Można przejść się tam dość prostą trasą podziwiając zapierające dech w piersiach widoki.

Oschinensee to malownicze jezioro do którego trzeba podejść ładny kawałek drogi. Choć nie jest to bardzo trudne (przez większość trasy przebiega kamienista lub asfaltowa dróżka) to jest to kawałek, szczególnie jeśli akurat nie jesteś w najlepszej kondycji. Ot, takie podejście do Samotni w Karkonoszach. Widoki oczywiście milion razy lepsze 😉

Niestety Sunbuel w związku z przedłużającą się w tym roku zimą jest jeszcze cały w śniegu (a my nie wzięliśmy zimowych butów), postanowiliśmy więc podejść do Oschinensee. Założyliśmy nosidełka, wzięliśmy polary i ruszyliśmy.

Niestety życie szybko zweryfikowało nasze plany. Franek był bardzo nie w sosie i marudził straszliwie. Myśleliśmy, że choć pierwszą część przejdzie pieszo. Noszenie dodatkowych 15 kg pod górę nie jest tym co chciałbym robić najbardziej, tym bardziej, że moje uszkodzone dawno temu kolano daje o sobie znać, kiedy wchodzę pod górę z ciężkim plecakiem. Postanowiliśmy więc – bardzo impulsywnie – zrezygnować w ostatniej chwili i pójść do Blausee – nigdy tam nie byliśmy, a trasa prowadzi właściwie cały czas w dół (można wrócić autobusem).

Posłuchanie się mojego wewnętrznego głosu jak zwykle było strzałem w dziesiątkę. Trasa okazała się bardzo malownicza, delikatne zejście w dół idealnie nas odprężało, a Franek w 1/3 drogi zdecydował się iść z buta i doszedł do samego końca! A nie była to trasa krótka, bo wymierzona wg górskich standardów na 2,5 godziny. Nam zajęła 3.

Nie obyło się bez awantur i płaczu – różdżka druida (w połowie trasy przestaliśmy być żółwiami ninja i kij okazał się niepotrzebny, więc zamieniliśmy go na różdżkę) złamała się niespodziewanie, co okazało się strasznym przeżyciem młodego adepta druidzkiego. Całe szczęście wystarczyła paczka M&M’s, by różdżka poszła w niepamięć 🙂

Blausee to bardzo malownicze, górskie jezioro wokół którego uwtorzony jest park krajobrazowy. Ale zaraz, zaraz. Żebyśmy się zrozumieli. Kiedy mówię malownicze, nie mam na myśli po prostu kolejnego górskiego jeziora, które z założenia są malownicze. To jezioro po prostu jest przepiękne. Wygląda jak z bajki i z miejsca trafia na listę moich ulubionych miejsc na ziemi.

Jest niewielkie, i wypełnione źródlanie czystą wodą, która przybiera błękitną barwę nieba. Jezioro jest pełne pstrągów które leniwie pływają w te i we wte. Wokół rozciągają się brunatne ściany górskie, z pomiędzy nich wystają dalsze wysokie, ośnieżone szczyty alpejskie.

W samym parku (płatnym, a jakże) znajduje się restauracja, plac zabaw dla dzieci oraz drewniane ławy – na jednej z nich księżniczka Liliana przespała większość naszego pobytu. Ach to alpejskie powietrze!

Franek za to wręcz przeciwnie – postanowił wykorzystać czas na maksa i przetestował wszystkie możliwe zabawki na placu zabaw, a jest ich tu niemało. Ja kręciłem wszystkie możliwe ujęcia kamerą, a Mary oddała się godzinnemu, darmowemu internetowi. I co, to ja jestem uzależniony? 😛

Wróciliśmy autobusem, ogarnęliśmy się i poszliśmy do restauracji, którą oskryliśmy wczoraj. Tym razem na coś znanego – fondue! Byś w Szwajcarii i nie próbować fondue to grzech. Więcej o nim oraz przepis znajdziecie na moim mini blogu kulinarnym 🙂

Frank nie dotrwał do fondue – niestety, bo jest to jedno z jego ulubionych dań. Padł w wózku Lili i przespał całą kolację. Nie dziwię – się – mały człowiek przeszedł dzisiaj kawał drogi!

Lila za to – wyspana podczas dnia – dokazywała do późnych godzin wywołując oczywiście zainteresowanie wszystkich ludzi w około. My natomiast szykujemy się do podróży – jutro słoneczna Italia. No właśnie. Prognoza mówi, że średnio słoneczna. Pojutrze, czyli podczas pobytu we Florencji ma padać deszcz! Aaaaa 🙁 Oby prognoza okazała się nieprawdziwa…