Udało się. Przynajmniej tak nam się wydaje. Wszystko spakowane, kupione i przygotowane. Boimy się trochę, bo podróż z małymi diabłami będzie wyzwaniem, to pewne. Każda podróż z dziećmi jest trudna. Ale co tam… you only live once! Z Frankiem jest nieco łatwiej – ma już 3,5 roku, można z nim spokojnie porozmawiać na prawie każdy temat, łącznie z tym na jakim kontynencie jesteśmy, czy w Ameryce jest teraz dzień, oraz po co jest księżyc. Lila jako szkrab nieco ponadroczny na razie opanowała sztukę chodzenia (a raczej biegania) i komunikuje się głównie za pomocą „eeee!”.

Samo pakowanie to chwila w której doceniamy jak najbardziej to, że mamy rodzinny samochód. Przypominają mi się te wszystkie rady gdy go kupowaliśmy, że „w mniejszym też się da”. Jasne że się da. I w maluchu się dało. So what? Zapakowaliśmy się po górną półkę (a tak musielibyśmy po sufit :P) Zdecydowaliśmy wziąć tylko jeden wózek z kolekcji Mary (bez dachowej trumny nie było szans wziąć drugiego), więc Mary stwierdziła że najwyżej kupi jakiś w Genewie, bo ostatnio sprzedała jeden z modeli (niewtajemniczonym napiszę, że prowadzi ona sprawny obrót tymiż, sprzedaje, kupuje i nawet nieźle na tym wychodzi, a dodatkowo ma o czym pisać na swoim blogu 🙂

Ruszamy. Trasa przebiega gładko i aż nie chce się wierzyć, że do Berlina można dojechać dziś w 4,5h! Pod domem mamy S8 która zamienia się w autostradę. W nieco ponad 4h jesteśmy pod granicą, hotel jest przy autostradzie, więc nie tracimy czasu na dojazd.

Tu krótki opis triumfu. Gdy mieszkaliśmy w Szwajcarii i przyjeżdżaliśmy do Polski, to przekroczenie granicy naszego kraju wiązało się z poczuciem niższości kulturowej. „Oto wjeżdżamy do kraju bez autostrad”. Każda dziura w naszych parszywych drogach dobitnie nam to uświadamiała. Tym razem było wręcz przeciwnie. Z nowiutkiej i prostej polskiej autostrady (szkoda tylko że drogiej jak cholera na wielkopolskim odcinku) wjechaliśmy w pełny ograniczeń NRD-owski patchwork. Bueh. Co chwilę ograniczenia do 120, 100 a nawet 80 km/h. To tyle z niemieckich autostrad bez limitu.

I jeszcze jedno. Ostatni raz tą trasą jechałem samochodem chyba jeszcze gdy było tu NRD. Pamiętam – 7 klasa, jadę z Tatą do znajomych z Niemiec. Każda osoba wychowana w latach 80 wie, co się wtedy czuło. Ten inny świat. Te znaki drogowe które wydawały się inne, lepsze, wspanialsze. Gdzieś tam sklepy w których wszystko było takie fajne, zachodnie, wspaniałe. Prawda jest taka, że choć byłem od tego czasu w większości krajów Europy, a także nieco poza nią, to został we mnie gdzieś ten pierwiastek „ZAGRANICO”. Tego nie da się wyrzucić z głowy, niestety.

Docieramy do hotelu – tam niespodzianka, zamiast 2 osobowego pokoju z dostawką, dostajemy czwórkę. Kładziemy się i idziemy spać. Wyjazd jutro rano – mieliśmy zwiedzać Berlin, ale darujemy sobie – musimy być o sensownej porze w Genewie, bo tylko w niedzielę możemy spotkać się z naszymi byłymi sąsiadami – Eveylne i Thierym, w poniedziałe i wtorek nietety nie mają czasu.

GENEWO! WE WILL BE BACK.

SOON.