Bibione wita nas pogodą iście bałtycką. O ile wczoraj było jeszcze w miare ciepło, o tyle dziś od rana budzi nas chłód. Cały dzień spędzamy raczej w kurtkach, niż w t-shirtach, ale mimo to odpoczywamy od dzikich tłumów i zwiedzania. Trochę szkoda – liczyłem na gorący piasek i ciepłe wody Adriatyku. Ale z drugiej strony to dopiero koniec kwietnia…

Bardziej martwi mnie to, że w trakcie planowanego pobytu w Wiedniu ma być 30 stopni :/ Wolałbym te dni zamienić…

Camping okazuje się być Mekką4 dla turystów z Niemiec. Rzeczywiście jest tu z dojczlandii dość blisko, zaś Włosi wybierają pewnie na swoje wakacje słoneczne południe, albo któryś z dwóch długich brzegów „buta”. Nikt nie mówi tu po angielsku, słyszymy ciągle sprechanie. Kemping natomiast jest dość przyjemny – mamy do dyspozycji domek (luksusową wersję cygańskiego wozu) z dwoma pokojami, rower i grilla. Za dwutygodniowy pobyt tutaj rodzinka jak nasza wydaje 6 tysięcy złotych, co jest kwotą porównywalną do wywczau nad polskim morzem. Pogoda za to na pewno o wiele lepsza, warunki też lepsze niż w większości miejsc.

Grillujemy, leżymy na plaży, siedzimy na placu zabaw. Nuda, nic się nie dzieje. Żeby jeszcze uśpić dzieciaki w tym samym czasie… niedoczekanie. Wieczorem uderzamy do samego Bibione na kolację – to ostatnia chwila, by skosztować włoskich potraw. Dostajemy olbrzymie porcje spaghetti z małżami i smażonych kalmarów. Objedzeni pakujemy się i idziemy spać – jutro kierunek Wiedeń!