
Zostały nam właściwie 3 dni pobytu. Zwiedziliśmy już odległe zakątki wyspy, zresztą tam nie dotrzemy, bo nie będziemy już wynajmować samochodu. Z tych bliskich została nam Dolina Zakonnic. Mamy trochę kasy „zaoszczędzonej” z powodu faktu że nie popłyniemy na Porto Santo – najpierw chciałem ją wydać na skutery wodne, ale okazało się, że na całej Maderze nie ma ani jednej wypożyczalni! To niesamowite na Teneryfie było ich pełno. Tu była jedna ale splajtowała. To pokazuje dosadnie jak spora jest różnica w turystach tu i na Kanarach.
Postanowiliśmy więc uciąć sobie jeszcze jeden dzień totalnie basenowy. Poszliśmy na basen zaraz po śniadaniu, rozłożyliśmy leżaki i oddaliśmy się słodkiemu nicnierobieniu. Naszą uwagę przykuły trzy leżaki z ręcznikami i klapkami na nich. Generalnie leżaków zajmować nie wolno, ale i tak zazwyczaj zdarza się to często. A przodują w tym dwie nacje – Brytyjczycy i Niemcy. Nie raz chciałem powiedzieć im w twarz, że zarówno czasy imperialnych podbojów jak i czasy szukania Lebensraum się skończyły i NIE zdobywamy leżaków niczym nowej ziemi – po prostu przychodzimy i kładziemy się na nich. Ale moja wrodzona delikatność i kultura osobista nie pozwoliła na taki wybryk 😉
Po dwóch godzinach zjawia się Brytyjka z dwoma piegowatymi córeczkami – miałem rację. Ale oprócz niej zjawiają się wreszcie Brytyjczycy jakich znamy! Otóż pisałem już nie raz – przy okazji wyjazdów na Kanary i do Turcji o Brytyjczykach z niższej klasy – tych których stać na wyjazdy do hotelów *** i częściowo ****. Korzystny kurs funta powoduje, że ci jeżdżą do tych hoteli co my. Martin, mój teść, rodowity Walijczyk, zżyma się strasznie jak o nich opowiadamy i mówi że to po pierwsze na pewno Anglicy, po drugie to klasa niższa. I chyba tak jest. Cali w niskiej jakości tatuażach, siedzą na basenie, piją i mówią tak, że nie sposób ich zrozumieć 🙂
Brytyjczycy których spotykaliśmy na Maderze byli zgoła inni. Akcent jak Hugh Grant, nienaganne maniery, wędrówki po górach. Aż wreszcie pojawili się! Pan wielkości wieloryba pokryty tatuażami i jego małżonka. Głośni, basenowi, niezrozumiali 🙂 Kiedy przy okazji spotkaliśmy ich w autobusie pytali kierowcy o „Finn’s Pub”. Tak mi się wydawało i tak wydawało się kierowcy. Jednak oni tak naprawdę pytali o … „Theme Park”. A później powiedzieli kierowcy „łila szkjulejda”. Czyli że zapytają go później 🙂
Ponieważ dzisiaj nie mam zbyt wiele więcej do opisywania, to napomknę o pewnej rzeczy która bardzo pozytywnie mnie tu zaskoczyła. Mianowicie o poziomie językowym tubylców. Jest naprawdę niesamowity! Po angielsku mówi praktycznie każdy i to naprawdę nieźle i z bardzo dobrym, brytyjskim akcentem. Oprócz tego prawie każdy, od recepcjonisty po kelnera mówi dodatkowo po niemiecku, francusku i hiszpańsku. Oprócz rodzimego portugalskiego rzecz jasna. Pewnie jest tak, że od dziecka wiadomo, że osoba z językami znajdzie tu lepsza pracę, ale co by nie mówić – chapeau bas. U nas osoba z kilkoma językami uważana jest za niesamowitego poliglotę, tutaj to norma.
Dzień mija, a my opalamy się. Chcieliśmy ponurkować, ale nie ma wolnych miejsc, więc ustawiliśmy nurkowanie na poniedziałek. Nuda. Nic się nie dzieje. I tak cały dzień. Aha – było jedno wydarzenie godne odnotowania – lunch w pobliskiej restauracji na który szykowałem się od tygodnia. Niestety średnio udany – Mary dostała tagliatelle z nieco podśmierdującym kurczakiem. I tyle z ekscytujących przeżyć dziś. Rany, nie wiem jak można spędzić cały urlop w hotelu 🙂