Pierwsza połowa dnia to pakowanie rodziców i nadzieja, że przypadłości Marysi się skończyły. Ponieważ pod koniec wczorajszego dnia miała lekka gorączkę i inne dolegliwości, doszliśmy do wniosku że to jednak zatrucie jakimś lokalnym świństwem. Tym bardziej, że jak się okazało rodzice zdychali całą noc – ich też dorwał Kolumb ze swoją zemstą. Chciałoby się rzec – Powrót Kolumba. Tak więc i ja być może wcale nie miałem udaru…
Pakujemy się i próbujemy zmieścić wszystko do walizek. Sprawę komplikuje fakt, że jednak dziecko nie zwiększa limitu bagażu nawet o kilogram. Czarterowe linie nie przestają mnie zaskakiwać. Negatywnie. A doszło trochę rzeczy, choćby kupiona Franolowi przez Dziadka miniatura gitary (wda się w tatę mam nadzieję!). Udaje się jednak wszystko spakować oraz opłacić zaległe rachunki. Ci którzy nie byli na wyjeździe HB (Half Board) mogą nie wiedzieć, że zazwyczaj jest tak, że napoje do śniadania są wliczone w cenę posiłku, natomiast te do kolacji trzeba kupować (PŁACIĆ ZA HERBATĘ DO KOLACJI? SKANDAL!) Tu kilka euro, tam kilka euro i zbiera się pokaźna sumka. A całość zazwyczaj dolicza się do pokoju, jedynie rok temu musieliśmy płacić gotówką po każdym posiłku. Tak czy inaczej dobrze jest po tygodniu opłacić całość, żeby wiedzieć na czym się stoi 🙂
Mija godzina dwunasta, rodzice pakują się do autokaru, razem z nimi Frank. Młody nieco przeczuwa co się święci, przytula się do nas ciągle i nie chce nas wypuścić. Ciągle fascynuje mnie to jak dużo potrafi taki młody człowieczek, który dopiero co pojawił się na świecie 🙂 Ale to temat na zupełnie inną notkę po przyjeździe 🙂
My wsiadamy w samochód i ruszamy na zachód. Na początku ruszamy w stronę Ribeira Brava. Jechaliśmy już tą trasą, ale spieszyliśmy się na północ, tym razem możemy zatrzymać się i zwiedzić miasteczko. Stajemy w podziemnym parkingu i idziemy w stronę oceanu. Jest już dość późno, właściwie zbliża się pora lunchu. Właściwie to pora lunchu już się zbliżyła, a nawet minęła :] Jesteśmy krótko mówiąc GŁODNI.
Mijamy sklepy z pamiątkami – to miasteczko wygląda wreszcie na miejsce przyjazne turystom w tradycyjnym słowa znaczeniu – są stragany z kapeluszami i okularami słonecznymi, jest bulwar nadmorski. YUPPI! 🙂 Idziemy do polecanej w przewodniku Borda d’Agua.
[Muszę przerwać. Siedzimy właśnie w hotelu i opisujemy dzisiejszy dzień. Gra zespół, który zaprosił przebywającego tu gościnnie gitarzystę i wokalistę z Kanady. Właśnie grają i śpiewają Sweet Home Alabama a ja przeżywam orgazm. Dziękuję.]We wspomnianej knajpce jemy (olbrzymi) lunch i ruszamy na północ w stronę Sao Vincente. Tym razem nie zatrzymujemy się, ale jedziemy na zachód drogą wzdłuż morza. Jeszcze 8 lat temu nie było wyboru, jedyna droga na ten kraniec wyspy to prowadząca tarasami dróżka narażona na zrzuty kamieni. Wąska tak, że dziw bierze że jeździły tamtędy autokary i ciężarówki. Dziś to droga opcjonalna, oznaczona znakami „jedziesz na własną odpowiedzialność”. Główna trasa to wykute w skale nudne, nudne, NUDNE tunele. Którą drogą wybieramy? Ja oczywiście jako przykładna głowa rodziny chciałem jechać tunelem, ale Marysia mocno naciskała na drogą brzegiem skały – co miałem zrobić? 😀
Jedziemy skalnym tarasem, co chwilę samochód obmywa spadający z góry wodospad. Kamieni całe szczęście nie ma. Nasze autocasco ma 200 Euro udziału własnego, więc byłoby trochę krucho. Dosłownie.
Mijamy kilka wspaniałych widoków i dojeżdżamy do Porto Moniz. Obserwujemy jeszcze trochę widoków, kupujemy kilka kartek pocztowych (soooo oldschool!) i ruszamy dalej.
Przed nami nasza największa dzisiejsza atrakcja – podróż drogą biegnącą przez płaskowyż Paul da Serra – wielki ciąg wrzosowisk który pochłania wodę deszczową zasilając następnie miejscowe strumienie. Nigdy nie byłem w Szkocji, ale wielkie połacie wrzosowisk zawsze pobudzały moją wyobraźnię. Teraz mogę je obejrzeć. Nie sądziłem że mogą być tak piękne – nawet latem, czyli wtedy gdy są jeszcze zielone.
Najpierw wspinamy się górską drogą mijając znane nam już Hortensje Ogrodowe i (jak się dzisiaj dowiedzieliśmy) Lilie Afrykańskie. Powoli wjeżdżamy w chmury, aby się przez nie przebić i zobaczyć zielone szczyty gór. Niebo stało się niebieskie, słońce oświetla szczyty górskie, a na lewo i prawo rozciągają się zielone równiny. Co chwile przystajemy aby przyjrzeć się pasącym się krowom – jest ich tu całkiem sporo.
Jedziemy dalej i podziwiamy widoki. W dole widać chmury i morze, wszędzie rozpościerają się zielone zbocza górskie. Po chwili zbocza nieco łysieją, a na równinach pojawiają się turbiny elektrowni wiatrowej. Jedziemy dalej.
Zbliżamy się do centrum wyspy i za chwilę mamy odbić w kierunku stolicy. Zanim to się dzieje postanawiamy zobaczyć jeszcze dwie rzeczy. W sumie dochodzi już 19, ale jesteśmy dość wypoczęci – wycieczka we dwie osoby jest dla odmiany dość spokojna i cicha 🙂
Na początku kierujemy się w stronę Madalena do Mar. To bardzo patriotyczna część naszej wycieczki – tu pochowany jest nie kto inny jak WŁADYSŁAW III WARNEŃCZYK! Swoją drogą to straszne, 1444 rok to jeden z niewielu (poza 1410 i 1939) który udało mi się zapamiętać z podstawówki. A tu nagle okazuje się, że Władzio wcale nie utopił się w Warnie, tylko spierdzielił na Maderę pod pseudonimem Henia Niemca (Henrique Alemao) i tu utonął (co ma wisieć nie utonie?) w katastrofie statku przy Cabo Girao. Niestety miejscowy kościół nie ma żadnej wzmianki o Władziu, płyty, nagrobka – NIC. A spodziewaliśmy się co najmniej polskich flag i baru z pierogami! Szukamy też wspomnianego w przewodniku domu zabitego deskami z godłem królewskim, aby oddać hołd, ale jedyne godło na które trafiamy jest znakiem męskiej toalety. Z hołdu nici.
Wracając do hotelu postanawiamy jeszcze odwiedzić Garajau i miejscową kopię pomnika ze Świebodzina 😀 Obok znajduje się bezbożna plaża na którą zjeżdża się mega stromą kolejką.
My jednak olewamy plażę i idziemy w stronę figury.
Kilka zdjęć, oglądanie kota który na naszych oczach upolował i zjadł jaszczurkę (WOW!) i wracamy nach hotel. Kolacja bez Franka wydaje się wyjątkowo smutna 🙁