
Każdy fan gwiezdnych wojen zauważy moje nawiązanie do poprzedniej notki „kolumbowej”, choć każdy prawdziwy fan będzie też zły za brak ciągłości nazewniczej – w końcu w pierwszej notce nie było nic o „nowej nadziei” a o „zemście”. Tak, czy inaczej – Kolumb znowu uderzył. Tym razem nie we mnie, a w Marysię.
Rano nie wiedzieliśmy zupełnie co to jest, tym bardziej że w jej przypadku całość rozgrywała się raczej w ciągu dnia a nie w nocy. Dziś jesteśmy prawie pewni że to nie ciąża, tylko też zatrucie – w moim przypadku jednak chyba też nie chodziło o udar… A może to wszystko się łączy?
Całe szczęście dzisiejszy dzień już od początku zaplanowany był na lightowy. Co prawda został nam jeszcze do zwiedzenia zachód wyspy, ale jest poniedziałek, a we wtorek rodzice z Franolem wracają do domu. Po pierwsze Frankowi należy się dzień odpoczynku od samochodowych wojaży, po drugie rodzice też chcieliby pewnie trochę odpocząć i mieć dzień biernego wypoczynku. I dobrze że taki był plan, bo Mary pewnie nie wytrzymałaby całego dnia w samochodzie.
Plan był dość prosty – najpierw znajdujący się koło Santa Cruz aquapark, potem stolica, a raczej znajdujący się nad nią ogród botaniczny w Monte. Filip stwierdził, że z dwóch ogrodów to właśnie TEN należy zobaczyć, więc niech rodzice się nacieszą – w końcu tak uwielbiają kwiaty!
Całość szła dość opornie – nie wiadomo było czy w ogóle opuścimy hotel. Marysia co chwilę musiała iść do łazienki – nie mogła nawet wypić łyka wody. W końcu wzięła się w garść i pojechaliśmy do Santa Cruz.
Fakt, że miasteczka są małe wcale nie ułatwił znalezienia aquaparku. Nie wspomniałem jeszcze, że poruszamy się tym razem bez GPSa. Mama nie wzięła ze sobą Zofii (jak Marta nazywa Garmina), ja wziąłem mojego TomToma zapomniawszy (zapomniany imiesłów uprzedni), że mam kupioną mapę jedynie Europy Centralnej. Zresztą tu wystarczy obserwować znaki. No właśnie – jeśli ich się nie obserwuje może być całkiem wesoło. Tak wesoło było gdy szukaliśmy aquaparku. Jeden zły skręt i nagle lądujemy na drodze pnącej się 45 stopni w górę. Zanim znajdziemy miejsce do zawrócenia lądujemy wysoko nad miastem. W końcu uruchamiam mój prawie-portugalski czyli język uniwersalnie romański i udaje nam się dojechać do aquaparku.

Aquapark może nieco rozczarowywać po Siam Parku, ale nie mieliśmy wielkich oczekiwań – wszystko tu jest małe. A małe może być piękne. Podobno, nie wiem 😀
Aquapark w Świętym Krzyżu to taki większy warszawski basen. No może basen jest nieco mniejszy a zjeżdżalnie nieco większe. Są dwa baseny, trochę dziecięcych atrakcji i kilka dużych zjeżdżalni. Rytm dyktuje Frank – on naprawdę zaczął uwielbiać wodę i chciałby spędzać w basenie cały dzień. Wystarczy ze ma na sobie rękawki – unosi się w miejscu, kładzie na plecach i brzuchu, płynie tam gdzie chce. Wchodzi na zjeżdżalnie i sam zjeżdża (najchętniej na brzuchu nogami do dołu). Ciągle nie mogę się nadziwić jak dużo potrafi półtoraroczne dziecko. Bunt dwulatka zaczął mu się dość wcześnie – właśnie ogarnia że może coś robić SAM, więc nie pozwala się wprowadzać po schodkach, ani po drabince. On. I tylko on. kropka.

Wychodzimy z aquaparku około pierwszej, Frank zasypia zaraz po wejściu do samochodu. Jedziemy stromą drogą nad stolicę i wchodzimy do parku.

Jest już w sumie po porze lunchu, więc szybko odnajdujemy znajdującą się na terenie parku kafeterię. Niestety nie serwuje ona normalnych dań lunchowych, więc zjadamy (strasznie drogo!) sałatki i kanapki ze stekiem.

Rodzice idą oglądać kwiaty, a ja zostaję ze śpiącą Marysią i Franolem delektując się widokiem.Tu właściwie z każdego miejsca które nie jest na brzegu jest boski widok 🙂 Rodzice wracają, pakujemy się do samochodu i wracamy do hotelu. Jedyna opcja, aby Marysia nie oddawała tego co zje to sen. Ona idzie więc spać, a my tradycyjnie uderzamy na basen.