Dzisiejszy dzień rozpoczął się wcześnie. O wiele, wiele za wcześnie. Gdzieś około godziny drugiej w nocy poczułem się nieswojo,zrobiło mi się duszno. Sięgnąłem po pilota do klimatyzacji – chodzi ona dość głośno i postanowiliśmy na noc otwierać okno. To nie zdało jednak egzaminu, było dość gorąco. Włączyłem więc klimę, poczekałem chwilę i… nic. Wtedy uświadomiłem sobie, że chyba mój żołądek wysyła mi dziwne sygnały. Wstałem i… nie miałem już wątpliwości. Zapaliłem światło w łazience i skierowałem wzrok ku toalecie (aby objąć ja w miłosnym uścisku) i… zamarłem. Po podłodze biegał wielki karaluch – same jego wąsy miały z 5 cm, on sam drugie tyle. Bueh. Szybki cios kapciem i… No właśnie. Powstrzymam się oczywiście od opisów, powiem tylko tyle – chyba nigdy w życiu czegoś takiego nie przeżyłem. No może raz – kiedy na HRŚ w 1996 roku dostałem udaru słonecznego.

No właśnie. Udar. Na wyjazd do Funchal nie wziąłem ze sobą czapki. Ale w końcu moja łysa głowa była już nieco opalona, a nie jest wcale tak gorąco. Nie jest? Jest! Wszystkiemu winny jest wiatr. Kiedy siedzisz na słońcu, a morski, chłodny wiatr owiewa ci twarz, wydaje ci się że słońce nie grzeje. A jednak.

Na żołądkowe dolegliwości w Egipcie zwykło mawiać się „zemsta Faraona”. Tutaj to raczej Kolumb. Bo właśnie dzisiaj mieliśmy płynąć na replice Santa Maria!

W nocy miałem jeszcze nadzieję, że do rana mi przejdzie. Nad ranem, podczas kolejnego wstawania, nadzieja rozmyła się zupełnie. Problem polegał na tym, że nie było zbytnio co zrobić z rezerwacją.

Statek odpływa o godzinie 10.30. Ostatni autobus którym możemy odjechać z hotelu rusza o 8.50. A biuro otwierają o 9.00. Jeśli dałoby się przesunąć imprezkę na jutro – byłoby świetnie. Jeśli nie – niech chociaż pojadą wszyscy oprócz mnie. To 30 Euro na osobę!

Biuro nie odpowiada, zadzwoniłem do rezydentki fundując jej pobudkę o 7.50. Pewnie pomogłaby mi bardziej gdybym wykupił tę wycieczkę bezpośrednio u niej, ale jak już pisałem nie chciało mi się dopłacać tych 13 Euro od osoby :] (jeszcze raz dodam – MASAKRA!).

Całe szczęście z pomocą przyszła pani z recepcji. Powiedziała że ona „take care of everything” i żebym się tym nie przejmował. Rejs zostanie przełożony na jutro. Niczego więcej nie potrzebowałem. No może trochę mięty na obolały żołądek :]

Dzień spędziliśmy w hotelu, przy czym ja spędziłem go głównie w łóżku. Gorączka 37,8, Saigon w brzuchu. W drugiej części dnia wstałem i poszedłem na basen (pod parasol rzecz jasna) ale czułem się jak cień.

Hotel i baseny

Frankowi ten model dnia bardzo odpowiadał. Nie wychodził praktycznie z basenu – rękawki, pampers „baby swimmer” i z basenu wychodzić nie musi. Franek potrafi przepłynąć dwa baseny 15 metrowe!!!

Frank i okulary do pływania

Wieczorkiem przeszliśmy się na spacer po Canico. Pisałem już, że okolica jest zupełnie inna niż te do których przywykliśmy, teraz zauważyliśmy to jeszcze bardziej. Otóż miasteczko wydaje się zupełnie wymarłe. Trochę jak polski kurort po sezonie, we wrześniu.

Znak prowadzący do restauracji której nie ma.

Kręte uliczki prowadzą w górę do miejsca z kilkoma knajpkami na krzyż, mini supermarketem i sklepem sportowym. Ale nie ma tu muzyki, barów z brytyjskim jedzeniem, czy innych przybytków znanych z Kanarów. No właśnie, nie ma tu praktycznie Brytyjczyków!

Dlaczego? Bo to chyba nie ich klimaty. Wszędzie trzeba chodzić pod górkę, po schodach lub po stromych uliczkach. Mnóstwo ludzi w ciągu dnia idzie na trekking po słynnych „levadach”. Brakuje tu plaży – wybrzeże jest klifowe lub kamieniste. Dlatego też najwięcej jest Portugalczyków i Niemców.

Spacer wymarłym bulwarem

Promenada nadmorska okazała się opustoszałą alejką z niewiadomego przeznaczenia zamkniętymi barakami. Co chwilę przebiegali koło nas joggujący turyści, od czasu do czasu przechdzały się leniwie koty. Roślinności pełno – rodzice co chwilę wymieniali jakieś nazwy, nas to specjalnie nie fascynuje. Brakuje mi tu… życia. Jest jakoś tak za cicho i za smutno. Może to tylko nasze miasteczko tak wygląda? A może to moje złe samopoczucie powoduje że wszystko widzę na szaro… No cóż. Czas spać. Jutro rejs. Mam nadzieję!