Madera jest inna niż wszystkie wyspy które dotychczas zwiedziliśmy. I wcale nie chodzi tu tylko o klimat i ukształtowanie terenu o którym pisałem wczoraj. Jeśli czytaliście którąkolwiek z naszych wyjazdowych relacji, macie pewnie pojęcie że to co lubimy najbardziej robić podczas tego typu wyjazdów to wczuwanie się w lokalny klimat i kulturę. I jeśli miałbym porównać tę wyspę do którejkolwiek z tych na których byliśmy, byłoby to pewnie Sao Vincente i może troszkę Rodos. Niema tu wszechobecnej machiny turystycznej, straganów z klapkami i kąpielówkami, ani stojaków z ulotkami. Są knajpki pełne Portugalczyków, a w gębi lądu (podobno) czeka na nas lokalna kultura.
Właśnie. To co najbardziej zawiodło mnie na Kanarach to brak bardzo wyraźnej lokalnej kultury. Owszem – jest jej trochę, ale w dużej mierze jest ona tak naturalna jak kultura góralska na Krupówkach. Na Fuerteventurze nie ma jej zupełnie – wyspa przepełniona jest kulturą surferów i masową turystyką, na Lanzarote dominuje kultura brytyjska, a miasteczka położone w głąb lądu są dość zapyziałe i puste. Na Teneryfie znowu słychać hiszpański, ale to hiszpański kontynentalny. A tutaj? Tutaj stolica jest chyba najładniejszą stolicą danej wyspy, spośród wszystkich naszych podbojów. Ale po kolei.
Rano poszliśmy na spotkanie z rezydentką. Ja niestety nie mogłem się zbytnio wsłuchiwać w to co ma do powiedzenia, bo… No tak. Franek. Wyjazd z dzieckiem półtorarocznym jest zupełnie inny od wyjazdu z dzieckiem 10 miesięcznym. Pod każdym względem. Przez te kilka miesięcy wesoły mieszkaniec wózka uśmiechający się filuternie do kelnerek na stołówce, potrzebujący troszkę raczkowania (raz dziennie) zamienił się w żywą rtęć. A jeśli zestawić to z górzystością wyspy o której pisałem wczoraj i mnogością schodów to wyłania się obraz gonienia Franka po kolejnych schodach, schodkach i innych wzniesieniach.
Tak więc Marysia notowała w głowie kolejne wycieczki z których NIE skorzystamy, a ja zajmowałem się Panem Rtęciem. Aha, dlaczego nie skorzystamy? Tu znowu nie jest to – że zacytuję Bareję – dla nas żadne Nihil Novi. Po pierwsze wycieczki oferowane przez naszych rezydentów są zazwyczaj droższe niż te kupowane w dowolnym biurze podróży, po drugie jeśli możemy gdzieś dojechać wynajętym samochodem to wolimy ten wariant niż tłoczenie się w autokarze z turystami zauważającymi za oknem „fanfarony”, „sefinksy” i „erekcję wulkanów” 🙂
Z wypożyczeniem samochodu Itaka też nas zawiodła. Niemieckie biura mające swoich gości w hotelu mają dla nich ceny niższe od rynkowych (widzieliśmy, bo kartki informacyjne wiszą w hallu), zaś nasza rezydentka oferuje nam samochody po cenie… wyższej od tej którą znaleźliśmy w pierwszej lepszej wypożyczalni koło hotelu. Żal przez duże Ż 🙁 Zamówiliśmy więc samochód na sobotę, niedzielę, poniedziałek i wtorek, po czym ruszyliśmy w stronę stolicy – Funchal.
Plan nie był zbyt ambitny – drugiego dnia, jak mówi teoria Grzegorza Ch. F. dopada człowieka… Syndrom Dnia Drugiego. Pewnie ma to związek z – jak to mawiał Drzazga – klimakterium, lub jak to mawia reszta świata – z aklimatyzacją 🙂 Tak czy inaczej – energią nie tryskaliśmy.
Przeszliśmy się najstarsza ulicą Funchal, czyli Santa Maria, która zaskakuje połączeniem nowoczesności i tradycji. Z jednej strony piękna, gęsta, kolonialna zabudowa (która właśnie przypomina mi nieco tę z Rodos, ale też tę z Lizbony), z drugiej co drugie drzwi ozdobione malowidłami. Nie, nie żenującymi tagami „tojów” zwanymi graffitti, tylko sztuką. Każde inne, każde ciekawe. Super.
Minęliśmy kolejkę linową którą można wjechać wysoko w góry, do miejscowości Monte (nie firmy Zott) oraz dziesiątki mniejszych i większych kafejek. W jednej z nich uraczyliśmy się lokalnym specjałem, czyli smażonymi sardynkami. Ach właśnie – jedzenie! Każdy kto był w Portugalii wie dobrze że podstawą tutejszej diety są ryby. Tak jest i tutaj – ryby oraz owoce morza królują w jadłospisach – to chyba dość oczywiste 🙂 Ryb jest wiele, nie chce mi się wydawać roamingowej kasy na tłumaczenie ich nazw – zresztą pewnie i po polsku niezbyt wiele by mi powiedziały. Nazwy, nie ryby rzecz jasna 😉
Pogoda jest dokładnie taka jaka miała być. Jest nieco chłodniej niż na Kanarach – słońce co chwilę jest przysłaniane chmurami, choć z drugiej strony czuć wilgotność powietrza – momentami jest nieco duszno. Wystarczy jednak wyjść na nieco bardziej otwartą przestrzeń i wiatr wszystko przewiewa.
Zmęczeni nieco pieszą wycieczką wzdłuż Funchal wsiedliśmy w autobus powrotny. Na miejscu czekał nas jeszcze tradycyjny show z papugami (tym razem nawet nie robiłem już zdjęć, ten show jest tak oczywisty jak mim lub fireshow na ulicach polskich miast). Franek oczywiście był ptakami żywotnie zainteresowany, więc musiałem cały show oglądać jeszcze raz. Choć powiem szczerze – trick z dodawaniem ciągle robi na mnie wrażenie – zastanawiam się, czy prowadzący inteligentnie robi nas w bambuko czy te ptaki rzeczywiście potrafią dodawać (prowadzący bierze dwie cyfry z sali, podaje je ptakowi a on uderza w dzwonek sumę).
Spać. Jutro Dzień Kolumba! Płyniemy repliką Santa Marii. Wiem że pewnie całość będzie dość plastikowa ale… ja po prostu kocham te klimaty i muszę. MUSZĘ 🙂 Sail ho!