Dzisiaj pierwszy z czterech dni samochodowych. Wypożyczenie samochodu jest droższe niż na którejkolwiek z Wysp Kanaryjskich, choć generalnie jest tu taniej. Co więcej – w większości wypożyczalni po prostu brakuje samochodów! W końcu wypożyczamy Nissana Micrę – niestety czarnego, więc będziemy musieli parkować go w cieniu.
Zwiedzanie wyspy dzielimy na 3 dni, zgodnie z przewodnikiem Pascala – na wschód, zachód i część centralną. Dziś czas na część wschodnią. Z chęcią pojechalibyśmy na północ, w stronę Sao Vincente, gdzie pokierowała nas Karolina – niestety na wyspie trwa właśnie rajd samochodowy i spora część dróg jest zamknięta. Nie mieliśmy większego wyboru…
Jeżdżenie samochodem po Maderze to spore wyzwanie. Pół biedy jeśli byłby to samochód z automatyczną skrzynią biegów – ale takich zazwyczaj nie ma w wypożyczalniach. Przynajmniej w naszej kategorii cenowej :] Nachylenia terenu rzędu 10% są tu normą, niektóre drogi mają spokojnie 30-35 stopni nachylenia! Ruszanie pod górkę jest sporym wyzwaniem nawet dla wytrawnych kierowców, a zjeżdżanie w dół bez rozgrzewania hamulców wymaga też umiejętnego operowania skrzynią biegów.
Madera jest bardzo mała, szczególnie w porównaniu z Teneryfą która zwiedzaliśmy ostatnim razem. Przyzwyczajeni jesteśmy do długich podróży autostradą wzdłuż oceanu, a tutaj wystarczy się lekko zagadać i jest się na drugim końcu wyspy! Do tego zaskakuje mnogość malutkich miasteczek które są rozsiane po całej wyspie. Do tej pory przyzwyczajeni byliśmy do wielkich połaci pustynnych, skalistych krajobrazów w których niczym oazy położone były albo miasta – prawdziwe miasta z ulicami pełnymi samochodów i sklepów, albo turystycznymi oazami. Tutaj na drodze spotykamy malutkie miasteczka. Ale kiedy mówię malutkie mam na myśli naprawdę malutkie! To znaczy takie które mają raptem kilka-kilkanaście uliczek, kilka knajpek i sklepów, kilkadziesiąt domów. To wszystko!
Dlatego kiedy czytamy w przewodniku że za chwilę ujrzymy Santa Cruz gdzie zwiedzimy ratusz i kościół, szykujemy się na o wiele większe miasteczko. Tymczasem trafiamy na senne miasteczko pełne jedynie starszych dziadków w kaszkietach. Zwiedzamy kościół, pijemy kawę i ruszamy dalej.
Machico opisane w przewodniku jako „szalone miasto z charakterem” okazuje się niewiele większym miasteczkiem. Jesteśmy tam w porze lunchowej, ale miasteczko nadal jest puste. Ciągle nie możemy się nadziwić – jest sierpień, środek sezonu wakacyjnego. Localsi chyba jeszcze śpią, a turyści?
Zjadamy lunch koło fortu, który podobno kiedyś chronił przed piratami. To chyba żart, bo mury tego forciku mają jakieś dwa metry – jeśli jeden pirat podsadziłby drugiego na barana, to fort zostałby zdobyty. Abstrahując od tego, że obejść go można w jakieś dwie minuty 🙂
Powoli przyzwyczajamy się do tego, że nie możemy się zbytnio nastawiać na miasteczka jakie znamy. One naprawdę są malutkie i senne i.. tak już ma być.
Ruszamy dalej w stronę Ponta de Sao Lourenzo. To najbardziej wysunięty na wschód kawałek wyspy mający postać wąskiego półwyspu, z którego – niczym z Helu – widać na raz obie strony. Różnica polega na tym, że jest to kawałek oczywiście górzysty 🙂
Niestety nie przejdziemy się nim tym razem – nie mamy szans przejść tam z wózkiem, nie mamy tez nosidełka na Franka, poza tym Marysia w ciąży nie ujdzie zbyt daleko. Robimy kilka zdjęć i zaczynamy trasę powrotną.
Wracamy przez Canical – ostatnie miejsce w Europie gdzie zaniechano połowów wielorybów – było to dopiero w 1981 roku! Tutaj też kręcono ujęcia do ekranizacji Moby Dicka z 1956 roku.
Nie zatrzymujemy się na dłużej, przejeżdżamy samochodem koło wielkich kontenerów i machin portowych – miasto dalej trudni się rybołóstwem, natomiast wielorybnicy przekwalifikowali się i służą teraz wielorybniczą wiedzą jako strażnicy rezerwatu. Nie wchodzimy do muzeum, nie chcemy przedłużać wycieczki – Franek nie wytrzymuje zbyt dobrze całego dnia w samochodzie…
Wracamy w stronę hotelu, ale skręcamy w zły zjazd i nagle lądujemy prawie na północy wyspy, w Porto da Cruz. I całe szczęście, bo jadąc na południe w stronę Santo Antonia da Sierra do którego chcieliśmy dojechać trafiamy na małą giełdę kwiatów i cebulek kwiatowych na której lokalni rolnicy wyprzedają swój inwentarz. Rodzice oczywiście biegną i kupują mnóstwo roślin których nazw nie jestem w stanie wymienić. Jestem natomiast w stanie dogadać się z portugalskim rolnikiem mieszanką hiszpańskiego i języka migowego – dogadujemy się nawet w kwestii rodzaju gleby i miesięcy wegetacji zakupionych roślin 🙂
W Camacha zatrzymujemy się jeszcze na zakupy w lokalnym sklepiku wikliniarskim i kierujemy się już w stronę naszego Canico. Wracamy na tyle wcześnie, że udaje nam się jeszcze skorzystać – ku uciesze Franola – z kąpieli w basenie hotelowym. Frank – ku uciesze obecnych na basenie – zupełnie swobodnie pływa sobie na głębokiej wodzie (w rękawkach rzecz jasna) – wychodzi i wchodzi (a raczej wskakuje) do wody i czuje się jak ryba w wodzie. W wieku 19 miesięcy, huh. Będzie drugim Phelpsem 🙂