Siedzę w barze hotelowym i patrzę na ocean. Powoli zaczynam doceniać tą lokalizację. Czuję się już dobrze, dzień należał do udanych, a ja powoli gubię stresa. Jakiego? Ano tego którego nazbierałem podczas całego roku. Tak, tak, ja też się stresuję. Większość z Was pewnie myśli sobie że to nieprawda, przecież ja zawsze jestem dość wyluzowany. To prawda. Ale przecież wszystko gdzieś się odkłada, right? 🙂
Na wakacjach często przypominam sobie moje studia, zrealizowane w sumie z czystego hobby, czyli turystykę (tematu polskiego szkolnictwa wyższego nie będziemy tu i teraz poruszać, ja tam się cieszę z tych studiów 🙂 Otóż na jednym z wykładów była mowa o tak zwanej „bańce turystycznej”. Każdy z nas przywozi ze sobą część swojego codziennego życia. Wyrywamy się z domu zazwyczaj w ostatniej chwili załatwiając jeszcze sprawy w pracy, robiąc zakupy i nie potrafimy od razu się wyluzować. Doskonale widać to na lotnisku – w dniu wyjazdu wszyscy sa bladzi, znerwicowani, niewyspani – warczą na siebie w kolejce do check-inu. Pewien facet wydarł się na Marysię że przechodziła koło niego z wózkiem, przecież dalej jest tyle miejsca. Masakra. Potem lot, przylot. Pierwszy błysk w oku, ale nadal nerwy i oczekiwanie na pojawienie się bagażu.
Kolejka na lotnisku w drugim kierunku wygląda zupełnie inaczej. Wszyscy opaleni, wyluzowani. W oczach żal że to już koniec, ale mimo wszystko atmosfera jest zupełnie inna.
Nie byliśmy na urlopie od prawie roku – ostatni porządny wyjazd to Teneryfa o której pisałem kilka notek temu. Prawda jest taka, że za każdym razem – no może prawie za każdym – początek nas nie rozpieszcza. Na Lanzarote narzekaliśmy na zbytnią brytyjskość, na Fuercie na zbyt duży hotel i tak dalej. I dlatego właśnie wyjazdy tygodniowe tak bardzo różnią się od dwutygodniowych. Na tych pierwszych spędza się pierwszych kilka dni na aklimatyzacji i ogarnięciu się, a gdy miną orientujesz się że zostało tylko 3..2..1.. koniec. Ok. Nie przynudzam.
Dzień Świstaka. Budzik dzwoni o tej samej godzinie, ale tym razem wszystko jest w porządku. Wstaję. Żyję. Jedziemy na rejs Santą Marią!
Tak jak wielbiciele motocykli dzielą się na tych którzy wolą gwizd ścigaczy i warkot chopperów, tak i wielbiciele morza dzielą się na tych których wymarzona łódka miałaby megaszybki silnik, chromy i szkło oraz na tych którzy chcieliby zafundować sobie replikę drewnianego galeonu, czy fregaty pirackiej. No dobra, nie pogardziłbym motorówką rodem z Miami Vice, ale trzask drewnianego pokładu.. eh. Nie będę się rozpisywał. Kto czuje, ten czuje. Kropka.
Rejs repliką Santa Marii jest tu jedną z głównych wodnych atrakcji. To trochę biednie w porównaniu z atrakcjami Teneryfy, czy Fuerteventury, ale co zrobić. Kosztuje 30 Euro od osoby – to naprawdę rozsądna cena (o samych cenach napiszę później). W cenie 3-godzinny rejs oraz degustacja Madery i lokalnego piernika. Do tego oglądanie delfinów.
Chrzanić delfiny i maderę. Pierwsze już widziałem, drugię mogę kupić w sklepie. JA CHCĘ NA POKŁAD!
Santa Maria jest oczywiście mniejsza niż się spodziewałem. Nie wiem ile miał oryginał, ale ta na oko ma jakieś 20-30 metrów. Nie mogę natomiast przyczepić się do wyglądu. Ciężkie dechy spośród których wylewa się zastygnięty lepik (albo inne czarne badziewie :), suszący się czosnek i skróy zwierzęce, walające się po pokładzie beczki (puste niestety), hamak, stara mapa. Trochę jak w Monkey Island 🙂 No może z tę delikatną różnicą, że zamiast 3 leniuchów na leżakach na pokładzie znajdowało się jakieś 30 osób. Ale tych starałem się nie zauważać 🙂
Ruszamy. Nie łudzę się. Silnik. Żagle które są starannie przytulone do ref są pewnie zwykłymi ozdobnymi przecieradłami. Elektroniczne urządzenia są sprytnie ukryte pod plecionymi linami, kapitan udaje, że steruje kołem sterowym. Aha – załoga ma oczywiście stroje z epoki. Fajnie 🙂
Do tego chodzący ze zwinnością baletnicy piesek oraz dwie papugi.
Franek najwyraźniej dzieli fascynację statkiem Kolumba. Zresztą czemu miałby nie dzielić. Są repliki armat, są dziwne urządzenia i naczynia z epoki. Wszystkiego można dotknąć, wszystkiego można użyć. Ech, jak fajnie mieć dziecko i udawać że robi się to wszystko tylko dlatego, że ono chce 😀
Płyniemy i płyniemy. Kładę się na poduszkach (nie z epoki) i powoli odpływam. Budzi mnie strzał z armaty. Postój na kąpiel. Jeden z marynarzy wspina się na reję i wykonuje skok do wody na główkę i zawracamy w stronę lądu.
WTEM! 🙂 Tu znowu odwołam się do tych którzy czują klimat. Reszta może pominąć ten paragraf. Załoga wytarła się, ubrała w stroje, chwyciła za liny (tak, liny konopne, z epoki) i… rozwinęły się żagle. Nie wiem czemu ożaglowanie rejowe podoba mi się tak bardzo, pewnie to kwestia pirackich gier i książek – żadne trójkątne żagle, ani gafle i srafle nie zastąpią prostokątnych żagli zwisających z rei. A ja p raz pierwszy zobaczyłem na własne oczy jak wypełnia je wiatr , jak czerwony krzyż na żaglu się wybrzusza i jak drewniana krypa niesiona siłą wiatru zaczyna mknąć do przodu. Tak, miałem ciary na plecach 🙂
Oczywiście nie popłynęliśmy tak zbyt długo, za chwilę trzeba było wrócić do rzeczywistości i przejść na silnik. Co zrobić…
W drodze powrotnej mijamy delifny, ale te tylko trochę wynurzają się i chowają. Dwa lata temu na Fuerteventurze widzieliśmy z katamaranu takie delfinie popisy, że trudno nam będzie teraz dogodzić :]
Czas na Maderę. Wino rzecz jasna. Madera to wino wzmacniane, produkowane bardzo podobnie do Porto, tylko jak sama nazwa mówi pochodzące stąd. Wzmacniane jest brandy – jego smak zależy od tego w którym momencie zostanie zrobione „dolewka” i przerwana fermentacja. Jeśli wcześnie – będzie słodkie (cukier nie zdążył przefermentować). Jeśli późno – wytrawne. Potem dojrzewa kilkadziesiąt lat w dębowych beczkach. Naprawdę polecam – choć wyjątkowo w wersji słodkiej (zarówno Maderę jak i Porto). Więcej dowiedzie się z Wikipedii 😉
Wracamy i zsiadamy na ląd. Franek momentalnie pada – wytrzymał i tak dość długo. Normalnie zasypia maksymalnie w okolicach godziny 12-13, jest prawie 14. Jesteśmy głodni więc zaczynamy zastanawiać się nad miejscem na lunch. NA odsiecz przybywa nam Marysia która proponuje, abyśmy zajrzeli do przewodnika – może polecają jakieś knajpy? Oczywiście! Idziemy więc w stronę starówki i wchodzimy do ….
Właśnie. Czas na obiecany fragment o cenach. TU JEST TANIO! Naprawdę. Po raz pierwszy nie czuję się jak Polaczek na zachodzie mówiący sobie „nie przeliczaj, nie przeliczaj”. PRZELICZAJ! 🙂 Za obiad na starówce, z alkoholem i deserem płacimy… 50 euro. Za cztery osoby! Bardzo ekskluzywna restauracja przy Muzeum Sztuki Współczesnej, przy ulicy Santa Maria o której pisałem wczoraj, proponuje menu składające się z:
– aperitifu
– przekąski
– pierwszego dania (z białym winem)
– drugiego dania (z czerwonym winem)
– deseru
– kawy/herbaty
za… werble… 25 EURO!!! Czyli 100 złotych! A zwykły lunch w ciągu dnia to około 7-8 Euro czyli około 30 złotych. Tyle ile porcja „polskiej” pangi w nadbałtyckiej smażalni ryb.
Najedzeni ruszamy w stronę kolejki linowej. Jest już nieco późno, więc nie możemy zwiedzić ogrodu botanicznego, który chcieli zobaczyć rodzice, ale oglądamy Jardin Tropical.
Nie będę się rozpisywał – rośliny, tym bardziej ogrodowe, nie robią na mnie kolosalnego wrażenia. Tutaj całość doprawiona jest porcją solidnego kiczu. Posągi buddyjskie mieszają się z egipskimi, czerwone chińskie pagody z przyciętymi po francusku żywopłotami. I schody, schody schody. To ostatni krzyk mody. Szczególnie dla rodzin z dziećmi i z wózkiem :/ Największym wydarzeniem w ogrodach jest w sumie telefon Jędrka z wiadomością, że Lepper nie żyje :]
Wracamy kolejką na dół. Właśnie – widoki z kolejki są całkiem fajne, szybujemy nad czerwonymi dachami domów, oglądamy uliczki ale też zniszczone podwórka i drogi. No właśnie – przecież nie tak dano Maderę zniszczyła fala lawin błotnych – nie wszystko się jeszcze odbudowało.
Wracamy komunikacją miejską do hotelu i załapujemy się jeszcze na resztki słońca i basen. Franek tym razem idzie na całość i po prostu z rozbiegu wskakuje do basenu. Oczywiście w rękawkach i pod nasza kontrolą, ale wszystko jedno – on naprawdę jest nieustraszony.
Robi się ciemno.Czas końćzyć relację, tym bardziej, że drinki w hotelu są naprawdę paskudne. Zarówno Mojito jak i Caipirinha robione są chyba z syropów – czuć w nich tylko cukier. Jutro chyba pójdę do pobliskiej knajpy która ma naklejkę WiFi. Chyba że internet z prędkością 0,5 Mbita jest tu standardem. Pani w recepcji zdziwiła się kiedy powiedziałem że „connection is very very slow”. Zerknęła na modem i stwierdziła że wszystko jest w normie. A szkoda, bo wrzuciłbym nieco zdjęć, tak będe musiał zrobić to po powrocie.
Naprawdę kończę. Jutro rano wypożyczamy samochód i ruszamy na podbój wyspy. To będzie wyzwanie dla nas i dla skrzyni biegów – przy takich nachyleniach terenu…