
Być na Maderze przez dwa tygodnie i nie przejść się szlakiem turystycznym wzdłuż levady to jak być w Zakopanem i nie zrobić sobie zdjęcia z misiem 🙂 Jako, że Mary nie jest w kondycji na długie eskapady, a i ja współodczuwając – jako przykładny mąż – ciążę z małżonką zapuściłem nieco brzucha i zgubiłem kondycję, wybraliśmy trasę niezbyt hardkorową. Całość ma nieco ponad 8 km długości i zajmuje według przewodnika 4 godziny marszu.
Dojechaliśmy hotelowym autokarem do Funchal skąd miejskim autobusem udaliśmy się do Ogrodów Palheiro. Do samych ogródów nie wchodziliśmy, powoli podliczamy wydatki – nie jest kolorowo, a wejście kosztuje 10 Euro od osoby. Tak więc uprzednio zaopatrzywszy się w lokalny odpowednik kiełbasy i chleba (czyli chorizos i bol do caco) ruszyliśmy w drogę.

Przewodnik dość dokładnie opisuje całą trasę, nie ma właściwie jak sie zgubić, przynajmniej na początku. Przeszliśmy przez małą wioskę i doszliśmy do levady. Ale jakiej! Do tej pory za levady brałem małe kanaliki biegnące wzdłuż dróg – teraz zobaczyłem jak wygląda porządna levada – na upartego możnaby nią zrobić spływ kajakiem 🙂

Levady, jak już wspominałem, to kanały przecinające całą wyspę. Zostały one zbudowane na wzór kanałów budowanych przez Persów i Arabów, całość została podpatrzona w południowej Hiszpanii. Sieć kanałów i kanalików pokrywa całą górzystą wyspę i transportuje wodę przede wszystkim na gorętsze południe. Kanałami zajmują się specjalne osoby odpowiedzialne za ich utrzymanie – czyszczą je, udrożniają i przycinają pobliskie krzaki. Plusem wędrówki przy levadzie jest fakt, że idzie się wzdłuż niej – naprawdę trudno się zgubić 🙂

Weszliśmy w las. Miło spaceruje się w cieniu, od levady bije lekka wilgotność, a lasy eukaliptusowe nagrzane słońcem pachną niesamowicie. Momentami wydaje mi się, że spaceruję sobie po Górach Świętokrzyskich – tylko ten ocean w oddali zamiast wiosek 😉

Idziemy przez pół godziny i dochodzimy do zaznaczonej w przewodniku herbaciarni – „Hortensia Tea House”.

Zastanawia nas bardzo co to może być – całość okazuje się olbrzymim ogrodem zapełnionym stolikami, w którym nie ma nikogo oprócz nas. Za chwilę podchodzi do nas kelnerka i przynosi menu. Zjadamy pyszne kanapki (tak pyszne, że Marysia każe mi koniecznie opisać to na blogu!) i ruszamy dalej.

Taki lunch starcza – szczególnie w trasie. Zresztą zazwyczaj zamawiamy nieco zbyt duże lunche i potem ich nie dojadamy,co jest zupełnie bez sensu, ale w takim cieple po prostu nie chce się dużo jeść.
Szlak prowadzi dalej przez las, następnie przez wioski.

Mijamy znane już nam rośliny, potem stojącą przy szlaku kozę (która żałosnym meeeeee prosi nas żebyśmy z nią zostali),

w końcu schodzimy w dół przełęczy aby wejść stronym zboczem z drugiej strony. I to tyle – znajdujemy się w Monte, czyli miejscu w którym znajduje się ogród zwiedzony przez nas kilka dni temu. Odwiedzamy pięknie przystrojoną na 15 sierpnia katedrę. Tam mała niespodzianka. Zaraz obok wyjścia z katdery, zamiast stolika z ulotkami zachęcającymi do głosowania na PiS znajduje się mini bar sprzedający drinki. I to jest coś! 😀

Po krótkiej naradzie decydujemy się (za niebagatelną sumę 30 Eu) na tradycyjny zjazd tradycyjnymi saneczkami po asfaltowej drodze. Saneczki ślizgają się na drewnianych płozach, panowie ślizgacza, w sepcjalnych strojach, wykonywali ten trick już 100 lat temu – Ernest Hemingway opisał to jako „najbardziej emocjonujące wydarzenie w życiu”. Jak mniemam – ironicznie 🙂

Całość trwa nieco mniej niż 10 minut i nie jest sama w sobie niesamowita, ale cóż – trzeba tego spróbować – nie na codzień można zjechać na saniach po asfalcie – saniach sterowanych przez dwóch ubranych na biało jegomości w butach na grubej gumowej podeszwie.

Dojeżdżamy nad Funchal, taksówka oferuje podwózkę za 15 Euro. No way – idziemy na piechotę. Ale już za 5 minut kolejny taksówkarz schodzi z ceny do… 4 Euro. Na tyle sie zgadzamy 🙂 Zjeżdżamy do stolicy, spędzamy trochę czasu w barze obserwując jak taksówkarze na postoju leniwie popychają swoje taksówki do przodu (kiedy nie chce im się włączać silnika) i wracamy do hotelu.

Wieczorem dowiadujemy się, że w pobliskim barze jest internet 10 Mbit (!) czyli więcej niż u nas w domu i zdecydowanie więcej niż w hotelu (0,08 Mbit). Obrabiam zdjęcia i okraszam nimi notki 🙂