
Dziś nasz przedostatni dzień, postanowiliśmy więc wykorzystać go aktywnie i przejść się szlakiem, który biegnie w środku wulkanu. Ale jeśli właśnie wyobrażasz sobie ciemność, płynącą lawę i inne piekielne klimaty, to nie możesz być dalej od rzeczywistości. Chyba, że masz na myśli ciągle czynny wulkan, jak Stromboli we Włoszech. Ja mówię o czymś zupełnie innym 🙂
Taburiente to największy wulkan na La Palmie. Wybuchł dawno temu, obecnie jego kaldera (czyli krater) jst największym na La Palmie i całych Wyspach Kanaryjskich. To po prostu wielka kotlina która przekształca się w kanion. Postanowiliśmy przejść się nieco jego zboczem, aż na sam dół.
Po dojechaniu tak daleko jak się da, bierzemy taksówkę i wjeżdżamy na wysokość ok 1080 km n.p.m. Całe szczęście jest trzecia osoba która chce z nami wjechać, bo wycieczka kosztuje kilkadziesiąt Euro. Jedziemy i jedziemy w dole pozostaje ocean i doliny, a także kolejne piętra roślinności. Docieramy na miejsce, poprawiamy plecaki i buty i ruszamy.

Pierwsza część trasy to chyba najbardziej wymarzona wędrówka górska jaką mogę sobie wyobrazić. Trasa wiedzie sosnowym lasem. Sosny Kanaryjskie są większe od naszych i mają długaśne igły, które pokrywają podłoże – kamienie i korzenie. Wygląda to jak piękny, beżowy dywan. Rosną tak gęsto, że słońce w ogóle cię nie praży, ale tak rzadko, że możesz oglądać zapierające dech w piersiach widoki. Trasa wiedzie w dół, ale niezbyt stromo. Jest idealnie. Wieje lekki wiatr, nie jest za gorąco, po prostu idziemy przed siebie.



Jeśli miałby do czegoś porównać ukształtowanie terenu to byłyby to fiordy na lądzie – idziesz przed siebie skalną ścieżką i wychodzisz z kolejnych małych, ukrytych w skałach zatoczek, a widoki zmieniają się jak w kalejdoskopie. Wysoko szczyty kontrastujące z chabrowym niebiem, stromo w dół – dolina. A ty schodzisz w dół…


Po pierwszym etapie wędrówki schodzimy na kamieniste ścieżki. Sa częściowo utwardzone, co polepsza nieco komfort schodzenia (nie ma kamieni po których się ślizgasz), ale nie jest to najwygodniejsze. Schodzimy coraz niżej i niżej… by w końcy zejść na dno wąwozu.


Wąwóz jest mocno kamienisty – niektóre kamienie to małe kamyczki wpadające ci do buta, inne do kamienie wielkości dłoni, inne w końcu to wielkie głazy, przez które musisz się wspinać. Podobno gdy pada deszcz, całość płynie z olbrzymią prędkością (woda z całego kratru wulkanu znajduje tu ujście) i niesie ze sobą gałęzie, głazy i… niestety turystów którzy jednak zdecydowali się tędy iść. Całe szczęście teraz jest całkiem sucho i nie zapowiada się na deszcz.
Schodzimy coraz niżej i niżej. Cała trasa ma ponad 13 km i ok 700 m różnicy poziomów. Podobno zajmuje to 5-6 godzin, my szliśmy chyba całkiem chyżo, bo zajęło nam to 4,5 h.


Dochodzimy do samochodu i rezygnujemy z wycieczki do punktu widokowego – najbliższym punktem jest supermarket i… PICIE. W dużej ilości. Wody wzięliśmy nieco za mało 🙂
***
Druga atrakcją dzisiejszego dnia jest oglądanie nieba. Mieliśmy to robić w sobotę, ale pełnia pokrzyżowała nasze plany.
La Palma ma jedno z najczystszych widoków na niebo na świecie. Dlatego tez znajduje się jedno z trzech światowych obserwatoriów stronomicznych (poza Chile i Hawajami). Po pierwsze nie ma zanieczyszczeń powietrza – wszelkie fabryki (a jest w sumie chyba tylko fabryka asfaltu) musza znajdować się w innej części wyspy. Po drugie samo położenie jest całkiem dobre – wyspa, a nie ląd. Po trzecie to dobra wysokość n.p.m. Po czwarte odpowiednie prawa regulują oświetlenie – w miastach lampy skierowane są ku ziemi i mają odpowiednią barwę, która nie zakłóca pracy teleskopów. Po piąte położenie geograficzne powoduje, że widac stąd zarówno północną, jak i południową półkulę.
To wszystko może sobie brzmieć i brzmieć, blabla, blabla, dopóki nie zobaczysz tego nieba na własne oczy. Wow. Wow. To rzeczywiście wygląda jak na westernie. Może nie byłem w stanie oddać tego bez statywu, ale oto jedyne co udało mi się sfotografować kładąc aparat na ziemi. Zyliardy gwiazd, galaktyk i innych. Niesamowite. Warto, serio.

