Day 5 – Dwa targi, dwa wulkany i czarna plaża
W niedzielę po drugiej stronie wyspy, w Los Llanos, odbywają się dwa targi, więc postanowiliśmy się na nie wybrać. Pogoda zrobiła się już zupełnie wakacyjna, a front zszedł z gór odsłaniając je prawie w całości. Zjedliśmy więc szybko śniadanie i ruszyliśmy po raz kolejny na zachód. Los Llanos to nie pierwszy przykład, kiedy większe i bardziej popularne miasto nie jest stolicą. Pewnie znacie mnóstwo takich przypadków 🙂
Pierwszy targ to targ warzywno owocowy. Prawdę mówiąc dość skromny, jak i cała wyspa. To właściwie dwudziestu kilku wystawców wzdłuż jednej uliczki. Warzywa i owoce po części nam znane, ale w dziwnych odmianach (np olbrzymie cebule), po części zupełnie. Kupiliśmy spory woreczek szafranu (1 Euro!), oregano, trochę dziwnych owoców, limonki, kasztany i pomidory.
Lekko rozczarowani ruszyliśmy w stronę drugiego targu – targu rozmaitości. Dawno nie byłem na targu staroci, więc wrażenie które na mnie wywarł było jeszcze silniejsze, ale różnorodność wystawianych rzeczy może szokować. Byli więc lokalni rzemieślnicy sprzedający wytwory z lawy, szkła, czy drewna. Były wyroby które możesz spotkać na całym niemalże świecie, czyli bransoletki i inne wytwory z plastikowych paciorków. Ale najbardziej dziwili wystawiający się Niemcy. Poznać ich można oczywiście po blond włosach i rysach twarzy, ale większość z nich wyglądała jakby osiedli tu już dawno. Większość z nich wygląda na hippisów którzy przywieźli tu swoje majątki jeszcze w latach 80tych i żyje tu z ich wyprzedawania. Ale… kto chciałby to kupować?
Stare joysticki, stare telewizory, filmy na dvd i VHS, muzyka na winylach (folk hity lat 70 z Niemiec), książki, ubrania, meble, plastikowe kwiaty i miliard innych rzeczy.
Opuściliśmy targ i pojechaliśmy w dół, w stronę oceanu – dziś zjedliśmy mało na śniadanie, żeby wreszcie zjeść lunch jak tutejsi mieszkańcy. Miasteczko Tazacorte okazało się kolejny sennym miasteczkiem, tym razem więc nie wysiedliśmy nawet z samochodu i pojechaliśmy nieco dalej na północ, do małego nadmorskiego kurortu.
Wreszcie – duch kurortu. Ludzie w dużej ilości, ręczniki, okulary i dmuchane koła. Trochę nam tego brakowało, choć oczywiście już po chwili chcieliśmy uciekać. Zjedliśmy lunch w restauracji polecanej przez przewodnik i… moja teoria o tym, że na południu Europy nie można trafić na złe jedzenie poszła się dmuchać. Był paskudny. Zestaw „mariscos” składał się z głęboko smażonych, panierowanych, gumowych kalmarów, twardej ryby tak samo smażonej i panierowanej oraz trochę zjadliwych, ale małych małży. Jednak kurort…
Uciekamy więc wzdłuż oceanu, na południe, na plażę. Błądzimy nieco wśród plantacji bananów (pełno ich na południu wyspy), trafiamy na miejsce oblężone przez kraby…
…po czym zalegamy na czarnej plaży. Pomijając wrażenia estetyczne (można się przyzwyczaić) ma ona jeszcze jedną wadę – nie da chodzić się po tym piasku na boso, po prostu za bardzo się nagrzewa. Leżymy godzinę na plaży i uciekamy ostatni raz na południe wyspy, tym razem obejrzeć wulkany.
Wulkan San Antonio położony jest obok miasteczka Los Canarios w którym już byliśmy. Kupuje się na niego bilety po 5 Euro a następnie drepcze wokół jego krateru. To niesamowite, ale po raz pierwszy mogliśmy zobaczyć trzy wulkany na raz – w dole widac było wulgan Teneguia (o którym za chwilę), a w oddali, nad chmurami, majaczył Teide (wulkan na Teneryfie).
Południe wyspy jest dzikie i „księżycowe” bo te wulkany najpóźniej zakończyły swoją działalność. Wspomniany Teneguia wybuchł w 1971, są więc filmy które to pokazują. W cenie biletu wliczony był jeden z nich który obejrzeliśmy w muzeum.