
Dziś ostatni dzień z samochodem. Postanawiamy więc zrobić górski rekonesans (chcemy później trochę pochodzić po górach) i odwiedzić plażę o której mówiła nam Karolina, a także podjechać do naturalnych basenów które oglądaliśmy wczoraj.
Trasa w górę jak zwykle wije się niemiłosiernie, a ja powoli mam dość jeżdżenia tymi drogami. Jeśli miałbym policzyć zakręty które pokonałem w ciągu kilku ostatnich dni, to liczyłyby się one w tysiącach. Ile można…

Wjeżdżamy na górę i studiujemy tablicę ze szlakami. Najdłuższy zająłby dwa dni i wymaga nocowania w górach – nie jesteśmy chyba do tego przygotowani. Możemy jednak przejść się pięciogodzinnym szlakiem, co pewnie uczynimy. Zjeżdżamy w dół podziwiając po raz kolejny widok gór zalanych chmurami

i zjeżdżamy w kierunku Playa Nogales. Podobno jest zjawiskowa.
Kręta droga prowadzi nas do małego miasteczka, a później znowu pomiędzy plantacjami bananów. Nagle – koniec drogi i parking. Bierzemy najpotrzebniejsze rzeczy i idziemy w stronę zejścia. Jest 13.00, a my jesteśmy głodni, chcemy więc jedynie zerknąć na plażę i uciec. Niestety nie jest to takie łatwe. Morze jest daleko w dole, a zejście na plaże to dobre dwadzieścia minut schodzenia wąziutkimi schodami, które zdają się nie mieć końca.

Idziemy nimi w dół i w dół, i w dół. Obok czarne skały o które rozbija się błękitna woda. Idziemy niżej i niżej, i niżej… i nagle oczom naszym ukazuje się plaża. Jest rzeczywiście prawie nieodstępna – ukryta jest w małej zatoczce otoczonej z trzech stron wysokimi, czarnymi skałami.

Piasek jest oczywiście czarny – choć dopiero gdy schodzimy na dół możemy go docenić w pełni. Pył wulkaniczny widzieliśmy już wcześniej, ale ten jest drobniejszy niż cokolwiek co do tej pory mieliśmy okazję dotknąć. To po prostu czarna mąka, która zapada się pod nogami.

Z czernią piasku kontrastuje błękit oceanu. A to wszystko w zupełnej ciszy – na plaży oprócz nas znajduje się jeden człowiek i jedna kaczka, która przyleciała prosić nas o jedzenie.

Nikt. Nikogo. Cisza. Pustka. Wow.

Przechadzamy się po czarnej mące, zbieramy trochę jej do torebki, myjemy nogi

i jedziemy na lunch do malowniczego miasteczka San Andres (nie, nie San Andreas ;). To kolejne malutkie miasteczko położone na zboczu nad oceanem – modlisz się, aby linka hamulca nie stwierdziła, że czas umrzeć, bo twój samochód pogrążyłby się na dnie oceanu.

Wracając odwiedzamy poznane wczoraj baseny i cieszymy się nieco lenistwem. Błogim. Bardzo. No właśnie – nie wspomniałem, dziś wypadają 30te urodziny Marysi. Prezentu nie udało mi się tu przemycić (rower jest nieco za duży), ale hotel dostarczył rano szampana i tort. Moje próby zorganizowania romantycznej kolacji były naprawdę mordercze, ale przegrałem z lenistwem Hiszpanów i kryzysem. Większość restauracji jest zamknięta w poniedziałki i wtorki (odpoczywają po weekendzie), część z nich już upadła, a większość znajduje się po drugiej stronie gór, a Los Llanos. Jednak kolejna 40 minutowa wycieczka na drugą stronę wyspy, lub godzinna podróż autobusem mocno nas zniechęciły. Pozostała więc improwizacja, prześcieradło zamiast obrusa, szampan, lód i świeczki z pobliskiego marketu. Chyba się udało 🙂