Day 7 – Spacer po czarnej mące

Day 7 – Spacer po czarnej mące

Dziś ostatni dzień z samochodem. Postanawiamy więc zrobić górski rekonesans (chcemy później trochę pochodzić po górach) i odwiedzić plażę o której mówiła nam Karolina, a także podjechać do naturalnych basenów które oglądaliśmy wczoraj.

Trasa w górę jak zwykle wije się niemiłosiernie, a ja powoli mam dość jeżdżenia tymi drogami. Jeśli miałbym policzyć zakręty które pokonałem w ciągu kilku ostatnich dni, to liczyłyby się one w tysiącach. Ile można…

Lasy sosnowe
Lasy sosnowe

Wjeżdżamy na górę i studiujemy tablicę ze szlakami. Najdłuższy zająłby dwa dni i wymaga nocowania w górach – nie jesteśmy chyba do tego przygotowani. Możemy jednak przejść się pięciogodzinnym szlakiem, co pewnie uczynimy. Zjeżdżamy w dół podziwiając po raz kolejny widok gór zalanych chmurami

Morze chmur
Morze chmur

i zjeżdżamy w kierunku Playa Nogales. Podobno jest  zjawiskowa.

Kręta droga prowadzi nas do małego miasteczka, a później znowu pomiędzy plantacjami bananów. Nagle – koniec drogi i parking. Bierzemy najpotrzebniejsze rzeczy i idziemy w stronę zejścia. Jest 13.00, a my jesteśmy głodni, chcemy więc jedynie zerknąć na plażę i uciec. Niestety nie jest to takie łatwe. Morze jest daleko w dole, a zejście na plaże to dobre dwadzieścia minut schodzenia wąziutkimi schodami, które zdają się nie mieć końca.

Niekończące się schody
Niekończące się schody

Idziemy nimi w dół i w dół, i w dół. Obok czarne skały o które rozbija się błękitna woda. Idziemy niżej i niżej, i niżej… i nagle oczom naszym ukazuje się plaża. Jest rzeczywiście prawie nieodstępna – ukryta jest w małej zatoczce otoczonej z trzech stron wysokimi, czarnymi skałami.

Ukryta plaża
Ukryta plaża

Piasek jest oczywiście czarny – choć dopiero gdy schodzimy na dół możemy go docenić w pełni. Pył wulkaniczny widzieliśmy już wcześniej, ale ten jest drobniejszy niż cokolwiek co do tej pory mieliśmy okazję dotknąć. To po prostu czarna mąka, która zapada się pod nogami.

Czarna mąka
Czarna mąka

Z czernią piasku kontrastuje błękit oceanu. A to wszystko w zupełnej ciszy – na plaży oprócz nas znajduje się jeden człowiek i jedna kaczka, która przyleciała prosić nas o jedzenie.

Kaczka wzięła się znikąd. Serio.
Kaczka wzięła się znikąd. Serio.

Nikt. Nikogo. Cisza. Pustka. Wow.

Cisza. Nic się nie dzieje. Jak w polskim filmie.
Cisza. Nic się nie dzieje. Jak w polskim filmie.

Przechadzamy się po czarnej mące, zbieramy trochę jej do torebki, myjemy nogi

Nogi po spacerze :)
Nogi po spacerze 🙂

i jedziemy na lunch do malowniczego miasteczka San Andres (nie, nie San Andreas ;). To kolejne malutkie miasteczko położone na zboczu nad oceanem – modlisz się, aby linka hamulca nie stwierdziła, że czas umrzeć, bo twój samochód pogrążyłby się na dnie oceanu.

Domy tu sa prześliczne
Domy tu sa prześliczne

Wracając odwiedzamy poznane wczoraj baseny i cieszymy się nieco lenistwem. Błogim. Bardzo. No właśnie – nie wspomniałem, dziś wypadają 30te urodziny Marysi. Prezentu nie udało mi się tu przemycić (rower jest nieco za duży), ale hotel dostarczył rano szampana i tort. Moje próby zorganizowania romantycznej kolacji były naprawdę mordercze, ale przegrałem z lenistwem Hiszpanów i kryzysem. Większość restauracji jest zamknięta w poniedziałki i wtorki (odpoczywają po weekendzie), część z nich już upadła, a większość znajduje się po drugiej stronie gór, a Los Llanos. Jednak kolejna 40 minutowa wycieczka na drugą stronę wyspy, lub godzinna podróż autobusem mocno nas zniechęciły. Pozostała więc improwizacja, prześcieradło zamiast obrusa, szampan, lód i świeczki z pobliskiego marketu. Chyba się udało 🙂