Senne miasteczka są dla nas ciągle tajemnicą. Okazało się, że nie tylko dla nas, ale o tym napiszę później. Kiedy zwlekamy się z łóżek, zjadamy śniadanie i docieramy do jakiegoś miasteczka, zazwyczaj dochodzi południe. W miasteczkach nie ma wtedy ani żywej duszy – może w stolicy jest nieco więcej ludzi, ale też niektóre uliczki są po prostu puste. Byliśmy nie raz na południu Europy i wiemy, że siesta wyznacza tutaj rytm życia, ale próbowaliśmy się nad tym trochę bardziej zastanowić. Co ci ludzie robią?
Wstają rano, zapewne kręcą się po mieście z rana – robią zakupy, może idą gdzieś na kawę. Około południa wracają do domu. Siesta dziwi o tyle, że tu naprawdę nie ma teraz upałów, które zmuszałyby do schowania się w domu. Jest ciągle ok 20-22 stopnie, dodatkowo przez te kilka dni niebo jest mocno zachmurzone, a nawet czasem z niego pada. Siesta trwa do późnych godzin popołudniowych – nawet ok 18.00 nie widzieliśmy ludzi na mieście. Przecież ktoś musi mieszkać w tych domach! I jednak nie sądzę, by wszyscy byli gdzieś w tajemniczej pracy. Bo praca tutaj, to obsługa ruchu turystycznego. Ten rzeczywiście mocno się zmniejszył, ale prawda jest taka, że na ulicy słychać głównie niemiecki – jeśli już kogoś się spotka. Sporo sklepów jest pozamykanych, czynne są bary i restauracje. Ale same uliczki są rzeczywiście puste. Co więcej, podobno czasem siesta tak naprawdę się nie kończy i ludzie decydują, że nie wrócą z niej, więc druga tura otwarcia sklepu po prostu nie istnieje…
Dziś jest cieplej, ale jeszcze trochę pochmurnie. Postanawiamy więc najpierw odwiedzić odległą o rzut beretem strolicę i ewentualnie sprawdzić, czy tak samo jest po drugiej stronie wyspy i pojechać na zachodnie wybrzeże, do drugiego największego miasteczka – Los Llanos de Ariadne.
Zwiedzenie stolicy trwa mniej niż dwie godziny. Jest ona rzeczywiśce bardzo filigranowa, kolonialna, ale wymarła jak na stolicę. Jedynym miejscem które tętni życiem jest restauracja w której urządzony jest Oktoberfest dla Niemców.
Zwiedzamy kilka punktów wymienionych w przewodniku:
Przez ten czas resztka chmur znad morza nadciąga na miasto, więc ewakuujemy się na drugą stronę wyspy.
Całe szczęście w głównym paśmie górskim, na szerokości stolicy (słowo wysokość mogłoby tu mylić), wybudowany jest tunel na drugą stronę wyspy, więc podróż nie trwa kilka godzin, a mniej więcej 40 minut. Trzeba co prawda wspiąć się nieco stromymi i wąskimi dróżkami , ale później dość szybko przemyka się na zachód wyspy.
Los Llanos – o dziwo 🙂 – tez jest wymarłe, choć trafiamy tam w porze lunchowej, ok 14.00.
Próbujemy znaleźć restaurację La Vittamina, prowadzoną przez Polkę, o której mówiła nam Karolina. Kierujemy się „na czuja” i udaje nam się – w miasteczku którego centrum składa się z kilku uliczek nie jest to trudne 🙂 Zjadamy wreszcie coś odmiennego – w restauracji pracuje kubański kucharz, który serwuje nam rybę w sosie z marchewki, curry, bananów i jeszcze innych specjałów – kosmos. Rozmawiamy nieco z właścicielką, która mówi nam, że sama nie rozumie tych miasteczek, choć mieszka tu od lat – czasem wieczorami są pełne „jak w wigilię”, czasem nikt nie wychodzi z domu. Żartuje, że zależy to chyba od faz księżyca.
Na koniec zrobiliśmy to, czego zazwyczaj nie robimy. Poszliśmy na zakupy. Ubraniowe! Otóż w ciągu ostatnich miesięcy nie mieliśmy na nie zbytnio czasu ani nastroju. Tu skusił nas pobliski SPRINGFIELD wypełniony promocjami, dodatkowo z działem damskim, którego to podobno w Polsce nie ma. Porządnie się więc obłowiliśmy i wróciliśmy do hotelu i przeszliśmy się na wieczornego drinka. Oczywiście wśród niemieckich turystów. O losie, czuję się, jakbym wyjechał do Hamburga…