Day 3 – Ucieczka przed deszczem
Pada. Serio. Może to wasze życzenia aby nas ukarać za wrzucanie zdjęć z plaży, a może po prostu fakt, że La Palma jest dość górzysta, a gdzie są góry tam musi być deszcz. Chmury, których nad oceanem nie brakuje, wspinają się i opadają trafiając na przeszkody i tworzą mgły, skraplają się i przysłaniają słońce. Raz mniej, raz bardziej. Tym razem jest chyba to „bardziej”.
Coś co dla lokalnych rolników jest błogosławieństwem, dla nas jest prawdziwym utrapieniem. Ale jak to się mówi (co pamiętam z lekcji hiszpańskiego w liceum) – „que mala suerte, que le vamos a hacer.” (Dla tych którzy uczyli sie niemieckiego – „Was fur Pech!”).
Tak czy inaczej – pada. Niebo pokryte jest chmurami, a z nich co chwilę sączy się deszcz. Nie jest to wprawdzie wielka ulewa, ale nie jest to pogoda jaką sobie wymarzyliśmy. Chyba właśnie dlatego to leniwi Brytyjczycy upodobali sobie płaskie Lanzarote i Fuertę, a Niemcy którzy lubią bardziej chodzić (lub siedzieć na tarasie w hotelu i patrzeć w dal niezaleznie od pogody) – Maderę.
Tu jest trochę jak na Maderze. Częstsze opady i wody gruntowe powodują, że miasteczka są rozproszone po całej wyspie, a nie skupione jak na wschodnich wyspach. Jest o wiele więcej roślinności. Ale co zrobić, skoro nie ma błękitnego nieba i słońca? 🙁 No cóż, prognoza mówi, że jeszcze tylko dwa dni chmur). Postanowiliśmy więc uciec przed deszczem na drugą stronę wyspy, może tam jest lepiej.
Wypożyczyliśmy samochód. Na La Palmie jest znacznie taniej niż na pozostałych wyspach – Volkswagen Fox (WHAT DOES THE FOX SAY?) na 5 dni kosztował nas 130 Euro. Z ubezpieczeniem i możliwością prowadzenia przez dwie osoby. To naprawdę mało. Kiedyś obiecywaliśmy sobie, że gdy pojedziemy we dwójkę, to weźmiemy cabrio, ale w tych warunkach pogodowych nie ma to większego sensu 🙂
Wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy spotkać się z Karoliną – poznaliśmy ją przez fanpage „La Palma – Wyspy Kanaryjskie”. Karolina ma męża stąd i mieszka tutaj podróżując czasem sobie po Europie. Spotkanie dało nam bardzo dużo – dowiedzieliśmy się sporo o wyspie, co pomoże nam zaplanować kolejne dni (kiedyś trzeba będzie tego dokonać). Karolina opowiadała, że w tym roku nie ma praktycznie turystów, przez co wyspa mocno cierpi, to całkiem normalne, bo żyje ona właśnie z ruchu turystycznego. Niestety loty na wyspę zostały wstrzymane (co odczuliśmy na własnej skórze), a te które są, są w zasięgu jedynie bogatych niemieckich emerytów.
Podróż na południe wcale nie pomogła w ucieczce przed deszczem, wręcz przeciwnie, w pewnym momencie zaczęło padać jak w październiku w Polsce, a temperatura spadła tak, że musieliśmy założyć długie spodnie. Byliśmy już na południu wyspy, pojechaliśmy więc na południowy kraniec wyspy, by dotrzeć do latarni morskiej.
Droga wiła się i wiła, ukazując piękno oceanu, by w końcu zjechać nieco w dół między plantacje bananów. Wstęgi dróg na wyspach wulkanicznych są tak kręte, że w pewnym momencie gubisz się zupełnie i nie masz pojęcia, w którym kierunku jedziesz. Nie mamy włączonego roamingu, nie mamy gpsa, pozostaje więc stara, dobra papierowa mapa 🙂
Ta doprowadziła nas do latarni, lokalnej odsalarni oraz nowoczesnej restauracji. Odsalarnie widzieliśmy już na Capo Verde, więc zamiast się im przyglądać pobiegliśmy do restauracji. Zjedliśmy lokalne specjały…
…i ruszyliśmy na północ wyspy, tym razem po zachodniej stronie wyspy. Niestety nie znaleźliśmy niebieskiego nieba, ale pogoda była nieco bardziej znośna niż na wschodzie. Do tego widoki – ech, na widoki z naszych wakacji czekam przez cały rok. Ładują mi baterie na długie miesiące, uwielbiam górskie serpentyny i ocean w dole…
Przejechaliśmy tunelem pod pasmem górskim biegnącym przez środek wyspy, zrobiliśmy zakupy w Lidlu (ten jest niezawodny nawet za granicą) i wróciliśmy do hotelu. Może zachowujemy się jak niemieccy emeryci, ale fajniej jest posiedzieć na tarasie z widokiem na morze i napić się dobrego wina za 3 euro, niż kupować słabe driny w hotelowym barze, 5-8 euro każdy. Driny hotelowe prawie zawsze są po prostu słabe.