Jako że najbliższe spore wydarzenie (wycieczka na drugą wyspę) jest dopiero jutro, postanowiliśmy uciec z hotelu na Agios Fokas, czyli plażę na którą trafiliśmy na rowerach. Dojeżdża tam autobus z centrum Kos, więc tym razem mogliśmy dostać się tam o wiele szybciej. Dojechaliśmy do centrum i zaczęliśmy szukać przystanku linii numer 5. Kupiliśmy bilety i pomknęliśmy wzdłuż morza obserwując ścieżkę rowerową którą mknęliśmy w piątek.

Dotarliśmy na plażę, rozłożyliśmy się, zamówiliśmy napoje i… spostrzegłem że brakuje mi 40 Euro które miałem w portfelu. Nie wiem jak to się stało – może wypadły gdy kupowałem bilety, może (jak na Fuerteventurze) portfel obrobił nam sprytny złodziej który wyjął tylko banknot, a może wsadziłem je do kieszeni spodni zamiast do portfela? Podróżowanie z dziećmi to niestety skupianie się na wielu szczegółach, ten wypadł mi z głowy.

Sama strata kasy nie była aż tak straszna – ok 40 Euro piechotą nie chodzi, ale dobrze że to nie 400. Gorszy był fakt, że po raz drugi znaleźliśmy się na tej plaży bez gotówki. Otóż zapomniałem nadmienić, że w piątek z wrażenia zapomnieliśmy wypłacić gotówki. Niestety można tam płacić jedynie gotówką, a w pobliskich hotelach nie ma bankomatów. Najbliższy bankomat znajdował się kilometr drogi dalej. Wtedy nie było to zbytnim problemem – Marysia pojechała tam na rowerze. Tym razem ja musiałem odbyć tę podróż piechotą. Upał ponad 40 stopni w słońcu, ja w japonkach i naprzód :] W jedną stronę połowę z rzeczonego kilometra z hakiem przejechałem autobusem, w drugą żaden akurat nie jechał. Pocieszałem się myślą, że już za kilka tygodni będę siedział w autobusie patrząc na deszcz i marzył o tym żeby iść sobie w tych japonkach po rozgrzanym asfalcie i móc już za chwilę umoczyć usta w drinku z palemką.

I tak właśnie się stało – korzystając z faktu że mamy teraz 100 a nie 40 Euro, zaszaleliśmy i oddaliśmy się konsumpcji smażonych kalmarów, Caipirinhi i tym podobnych. Ta plaża jest po prostu boska.

Chilllll

Tłum na niej był spory – w niedzielę przyjeżdżają tu localsi. Ale to nie tłum znany z polskich plaż – tutaj nasycenie reguluje ilość parasoli, dało się wytrzymać. Szczególnie przy Caipirinhi – uwielbiamy ją 🙂 Dodatkowo na plaży znajduje się Wi-Fi.

Mary w szale Wi-Fi

To jak się okazało nie jest zbyt dobre, bo sporą część czasu zajęło nam sprawdzanie Facebooka i innych takich tam. Bez sensu. Ale to temat na inną notkę 🙂