Choć powiedzieliśmy sobie, że nie wykupujemy tym razem zbyt wielu wycieczek (trudno podróżuje się z dwójką maluchów) to ta skusiła nas od razu. Otóż wyspa Kos nie ma zbyt wielu atrakcji jeśli chodzi o krajobraz naturalny, nie jest też szczególnie urokliwa architektonicznie. Ot, przybytek turystyczny. Nisiros jest w tym względzie jej przeciwieństwem.
To także wyspa wulkaniczna, posiadająca jednak krster wulkanu do którego można wjechać oraz piękne, typowo greckie miasteczka, takie z jakimi właśnie Grecja się kojarzy.
Wstaliśmy więc o nieziemskiej porze (no dobra, tak na serio to nie jest nieziemska, bo Lilka potrafi się o takiej godzinie zbudzić nawet bez wycieczki) i pomknęliśmy autokarem w stronę promu. Tam, ściśnięci jak sardynki (takiego tłoku nie widziałem chyba na żadnej jednostce pływającej) przez godzinę płynęliśmy w stronę Nisiros, po drodze mijajac wyspę na której wydobywa się pumeks.
Nisiros jest wyspą turystyczną, ale nie ma zbyt wielu hoteli, jedynie małe pensjonaty. Na samym początku pomknęliśmy do wulkanu. Prawdę mówiąc gdyby istniała Odznaka Turystyki Wulkanicznej to mielibyśmy ją w stopniu co najmniej złotym – to już nasz czwarty wulkan – po Timanfaya na Lanzarote, Fogo i Teide na Teneryfie. Phi!
Ten jednak wyglądał zupełnie inaczej. Wjechaliśmy nad olbrzymią kalderę wulkanu i zaczęliśmy schodzić wąską ścieżką na jej dno. Nie widać było tu zupełnie klasycznej magmy którą znamy z Kanarów, czy Wysp Zielonego Przylądka, jedynie białe, „pumeksowa” skały. Wszędzie unosił się biały pył i oczywiście smród siarki. Błech.
Uciekliśmy czym prędzej, w wulkanie było dość ciepło, a smród stawał się nie do zniesienia. Całe szczęście pogoda dziś trochę nam sprzyjała – słońce zakryte było częściowo przez chmury.
Następnie udaliśmy się do głównego miasteczka na wyspie. Nie byliśmy nigdy na Santorini, ale tak właśnie wyglądają wszystkie pocztówki i foldery z tamtej wyspy – białe, ciasne uliczki i niebieskie wykończenia domów.
Zwiedziliśmy klasztor w którym znajduje się ikona świętego Mikołaja, co oczywiście niecnie wykorzystaliśmy w celach wychowawczo-porządkowych. Franek usłyszał o tym i był przekonany, że idziemy do domu Mikołaja. Zdjęcie greckiego kapłana z siwą brodą które wisiało przy wejściu tylko go w tym utwierdziło – przeżycie było niesamowite. Arsenał środków przymusu również (Mikołaj wszystko widzi ze swojego domku, musisz być grzeczny!)
Posiłek zjedliśmy w knajpce obok której suszyła się na słońcu ośmiornica. Zjedliśmy ją pod dwoma postaciami – duszoną i grillowaną, choć muszę przyznać że nie jestem chyba jej fanem – jest trochę zbyt twarda jak na mój gust, a porcje są zazwyczaj dość małe. Franek zamówił krewetki których tym razem nie zjadł – po raz pierwszy w życiu jedliśmy małe krewetki w skorupkach – je się je prawdopodobnie w całości (bo jak?).
No i frytki – kurcze Grecy jakoś portafią robić prawdziwe, dobre fryty, a nie tak jak my – mrożone Aviko w zimnym oleju (chyba że to FRYTKI BELGIJSKIE, heh).
Pochodziliśmy jeszcze trochę po miasteczku i wróciliśmy na prom. Warto było wczuć się choć na chwilę w klimat wąskich uliczek południowego miasteczka.