Witaj zakurzony pamiętniczku. Przypominam sobie o tobie dość rzadko – mam coraz mniej czasu, a i blogów mi się namnożyło. W pracy jest co robić, koszulkowo.com się rozkręca, Z dwójką dzieci też czasu więcej jakoś nie ma. A i lato rozleniwia mnie jakoś zawsze. Tak czy inaczej przypominam sobie o tobie wtedy kiedy zawsze – przed urlopem!
Potrzebujemy go bardzo. Bardzo. BARDZO. To znaczy każdy go zawsze potrzebuje, ale tym razem jest to potrzeba silniejsza niż poprzednie. Urlopu zimowego znów jakoś nie było, po drodze wydarzyły się jakieś dwa tygodniowe. Lila przestała być cichutką dziewczyneczką i czasami potrafi dać porządnie w kość. Czas się oderwać.
Tegoroczny wyjazd miał się odbyć nieco wcześniej, synchronizowaliśmy się ze znajomymi, ale niestety zsynchronizować się nie udało. To dość ciężkie – nie zawsze pasuje ta sama cena, czy kierunek albo termin wyjazdu. A Last Minute w tym roku jakoś zupełnie nie rozpieszcza, właściwie nie ma ofert. Pewnie dlatego ze małe biura podróży popadały jak muchy i wszyscy zaczęli wykupywac wakacje w Itace i TUI 🙁
Postanowiliśmy więc wyjechać teraz, zaraz przed powrotem Mary do pracy który to powrót zbliża się wielkimi krokami, ale po sierpniowej fali upałów i wysokich cen. Wyjechać… no niestety inaczej niż dotychczas. Ci którzy śledzili nasze dotychczasowe wyjazdy wiedzą, że wyjeżdżaliśmy zazwyczaj w miejsca gdzie można było coś pozwiedzać. Nie jesteśmy fanatykami kolekcjonowania kolejnych kościołów i muzeów, ale uwielbiamy zatapiać się w lokalną kulturę i widoczki. Tak więc byliśmy w podróży poślubnej na Lanzarote i Fuerteventurze, później w Turcji, potem Capo Verde, powtórzyliśmy Fuerteventurę, następnie Teneryfa, a rok później Madera. Wyjazdy z Frankiem były urozmaicone obecnością moich rodziców, którzy byli naprawde nieocenioną pomocą i towarzystwem (muszę wreszcie napisać notkę o tym jakich mam fajnych rodziców!) i tylko trochę uciążliwym monitoringiem antyalkoholowym (znowu pijesz piwo?) 😉
Tym razem zmiana będzie poważna. Otóż po pierwsze wyjeżdżamy SAMI. Sami, to znaczy bez pomocy – my i nasza wspaniała dwójka. 2,5 letni Franek który rozumie już doskonale co się do niego mówi ale niekoniecznie się do tego stosuje i ponad półroczna Lila która jest przyzwyczajona do cycka co 3 godziny i ma fochy – jak to kobieta. Zrezygnowaliśmy więc zupełnie z planów ambitniejszego zwiedzania i.. zdecydowaliśmy się na All Inclusive.
Wiem, wiem. Wstyd. Nie raz udowadniałem że nienawidze ALL-a. Przez niego kasa nie trafia do lokalnych sprzedawców, dzięki niemu wszyscy siedzą na dupie w hotelu i nie ruszają się z niego. A przecież zazwyczaj już za bramą hotelu rozpoczyna się wspaniały świat! Ale to świat który trudno ogarnąć z dwójką dzieciaków w tym wieku. Niestety 🙁
Wybór kraju nie był łatwy. Wahaliśmy się między powrotem na Kanary, Turcją, Tunezją, czy nawet Bułgarią. W końcu niezastąpiona Pani Agnieszka z Kiosku z Wakacjami (która wysyła nas na wycieczki od 5 lat!) znalazła dla nas hotel na greckiej wyspie Kos. Hotel 5 gwiazdkowy, co w przypadku ALL jest ważne – od klasy hotelu zależy też ile w tego alla jest wliczone. A skoro mamy tam przebywac dwa tygodnie, to warto zatroszczyć się o to, by było co tam zjeść i pić.
Właśnie. Dwa tygodnie. Nie uznaję krótszych urlopów. Pisałem już nie raz że tygodniowy urlop to takie odliczanie. Nagle jest już 6 dni, potem 5, 4 to już masakra, nagle 3, 2 i ostatki. Hardkor. Dwa tygodnie natomiast to konkretny wypoczyn.
Gorzej z tym, że urlop ten spędzimy przy basenie. Skoro już płacimy za ALL-a to nie ma sensu wychodzić poza hotel zbyt często i zwiedzać knajpek bo po prostu się to nie opłaca. Zresztą dwójka dzieci to raczej nie jest ciche popijanie białego wina i zagryzanie chrupiących krewetek. Sorry.
Może dramatyzuję. Może będzie dobrze i nie zanudzę się na śmierć przy tym basenie. Może w końcu ruszymy się gdzieś i zwiedzimy co nieco. Może sie nie pozabijamy. Może Lila nie będzie budziła się zbyt często w nocy. Może nic złego się nie wydarzy. Oby.
Tak czy inaczej zostało jeszcze kilka dni i palmy, błękit morza i nicnierobienie. Oby tylko w brzuch nie poszło…
Zastanawiam się swoją drogą, czy będzie sens prowadzić codziennie bloga jak to miałem w zwyczaju do tej pory. Czy rzeczywiście te dni będa się aż tak bardzo różnić od siebie? Może tak. A może nie. Zobaczymy. Śledźcie 🙂 Wybór tej wyspy był też świadomy pod innym względem – podobno nie ma na niej aż tylu atrakcji. To i lepiej. NA Fuercie ciągnęłoby mnie co chwilę aby pojechać w góry, aby odwiedzić latarnię morską, czy też nasze ukochane Cofete.
Tak czy inaczej – odliczamy!