Dzisiejszym Mistrzem Otwarcia Dnia została Liliana która rozpoczęła go z hukiem o 6.00. Czemu nie? Może to i dobrze, bo już o 8.45 musiałem być w recepcji, aby odebrać wypożyczony samochód. Wszystko poszło gładko, gdyby nie to, że zamiast zamówionego Peugeota 107 dostaliśmy Hyundaia i10. „Its bigger, mister, it’s bigger” – może i tak, ale to był chyba najgorszy samochód jakim jechałem, wliczając w to moją Wołgę rocznik 1975. Miałem wrażenie, że gaz w tym samochodzie ma kilka pozycji – chodził tak ciężko, że każde dodanie gazu kończyło się szarpnięciem wszystkich pasażerów. Jako bloger – odradzam 😛

Nasz furacz

Tak czy inaczej ruszyliśmy w drogę. Tym razem mało skomplikowaną – zazwyczaj porządne objechanie każdej wypsy zajmowało nam co najmniej dwa dni. No może za wyjątkiem Lanzarote. Tutaj wyspa jest nieco większa, ale atrakcji na niej tyle co kot napłakał. Generalnie zwiedzanie zabytków antycznych wymaga wiele wyobraźni. Patrzysz na kupę gruzu i wypbrażasz sobie „tu było to, tu było tamto” Wow. Nie przepadam, sorry.

Tu pewnie Hipokrates obmywał rany.

Pierwsza i w sumie prawie jedyna atrakcja wyspy to Asklepieios. Szpital Hipokratesa. Kiedyś. Dziś troche gruzu, parę kolumn, schody i pierwszy widoczek.

Kolumny wyglądają tak.

Fajowo. Sprawę bardzo uatrakcyjniał fakt, że Franek od kilku dni został Spidermanem, więc każdy napotkany kamień był potencjalnym rozbijaczem jego głowy – nie było szansy by nie skakał z jednego na drugi. Ale i tak wszystko jest lepsze od Zigzaka McQueena, którym już szczerze rzygamy – kto ma syna w wieku kilku lat dobrze wie o czym mówię :]

Po oglądaniu kupy gru… wspaniałych pozostałości Przybytku Ojca Medycyny ruszyliśmy na drugi koniec wyspy. Dochodziła 12.00, postanowiliśmy wykorzystać najdłuższy fragment trasy do przespania naszych pasażerów. Dojechaliśmy więc do Kefalos. Wyspa Kos ma kształt wielkiem krewetki, a Kefalos to jej głowa. To też część wyspy położona na sporym wzniesieniu, zaczęły się więc to co lubimy w wyspach wulkanicznych najbardziej – górskie drogi i widoczki. Taaaak, widoczki. Może nie być zabytków, może nie być wspaniałych hoteli, ale muszą być widoczki. Jest w nich coś takiego, co ładuje nam baterie na cały rok. Widok z góry na lazurowe morze, niebieskie niebo z kilkoma chmurkami i białe domki w oddali. Omnomnomnom. Uwielbiamy.

Widoczek znad Kefalos

Pokręciliśmy się nieco górskimi drogami i pojechaliśmy do zachwalanej w przewodniku restauracji. I to było właśnie to czego mi brakowało. Mała tawerna, widok na morskie fale, chrupiące krewetki i małże. Brakowało tylko łyka dobrego białego wina, ale Mary stanowczo odmówiła prowadzenia tego pojazdu samochodopodobnego, więc musiałem zadowolić sie colą. Jest paskudna. To niesamowite, że w każdym kraju smakuje inaczej.

Ruszyliśmy w drogę powrotną. Jeszcze trochę widoczków po drodze i wycieczka powrotna przez góry. A tam wioska która według przewodnika paskudnie wyprzedała się turystom. Rzeczywiście cała wioska to jeden wielki sklep z pamiątkami. I wiecie co? Myślałem że nie może być nic gorszego od wyprzedaży kultury na sposób zakopiański. Może. Oj może.

Pamiątki, pamiątki.

Otóż obok magnesików na lodówki, Hipokratesa w szklanej kuli śniegowej i wisiorków greckich znajduje się całkiem pokaźna kolekcja zabawek, thirtów i innych gadżetów z… oczywiście Zigzakiem McQueenem. Ale też Angry Birds, Spidermanem, Czy nawet GTA. Globalizacja, my ass. Zakupiliśmy koszulkę dla Franka (kompromisowa – motywy greckie połączone z Królikiem Bugsem), konieczny magnesik na lodówkę dla Soo (oszczędziliśmy Hipokratesa w szklanej kuli), kilka innych bajerów i ruszyliśmy dalej w stronę hotelu.

Mieliśmy ochotę przejechać się jeszcze kawałem dalej, ale hrabina Liliana zdecydowała swoim wrzaskiem że wycieczka dobiega końca – choć szczerze mówiąc i tak dzieciaki wytrzymały całkiem długo.

Wieczorem poszliśmy na tradycyjne animacje. Tu kilka słów o nich. Po pierwsze puszczane piosenki są przeplatane narodowo – po angielskich i niemieckich lecą polskie. Czasem „my jeteśmy krasnoludki”, czasem Lady Pank (!), a czasem… Disco-Polo. Hard. Ultra hard. Polskie dzieeeewczyny naaaajładniejsze są. Ugh. Nie to żebym się nie zgadzał, ale… No właśnie. A potem na scenę wszedł pan który wyglądał jak niemiecka wersja Stinga i zaczął udawać Toma Jonesa. To był jasny sygnał, że inteligencja musi wy… iść. Sobie. Więc poszliśmy spać.