Nuda. Nic się nie dzieje. Jak w polskim filmie. Aż mi się chce wyjść z kina.

Młoda pobiła dziś kolejny rekord i budziła się w nocy chyba z 10 razy. Dlatego też z wdziękiem zombich spędziliśmy cały dzień na basenie, a raczej na dwóch basenach. Najpierw na mniejszym, potem na dużym, głównym. Nie jest źle, myślałem, że po tylu dniach będe już rzygał niebieskim kolorem, a na sam zapach chloru będę chciał uciekać gdzie pieprz rośnie. A jest wręcz przeciwnie – zaczynam odczuwać w tym dziką rozkosz. Jet co prawda „far fuckin’ away” od leżenia plackiem i nicnierobienia – zajmowanie się dwójką dzieci oznacza tyle, że o godzinie 21 (czyli 20 naszego czasu) masz chęć paść na pysk i padasz na pysk. I zasypiasz. I rano wcale nie jesteś specjalnie wypoczęty.

Ale mimo wszystko człowiek potrzebuje takiej wegetacji. To nawet nie jest kwestia tego uzależnienia od powiadomień o którym wszyscy ostatnio piszą. Ani kwestia tego, że potrzebuje się coś wrzucić na Facebooka, na serio wcale nie odczuwam takiej potrzeby.

To bardziej kwestia utraconych momentów kiedy mózg wrzucał na luz. Tak było kiedyś. Jak? Kiedy jechałem autobusem, czekałem gdzieś w poczekalni, albo robiłem inne mało wymagające umysłowo rzeczy, to zajmowałem się tym co mnie otacza. Patrzyłem się na drzewa które mijam, czy nawet na wzorek na podłodze. Rozkminiałem go myśląc o nie_wiem_czym, wymyślałem coś, czy rozmyślałem nad różnymi rzeczami. Czasem totalnie abstrakcyjnymi. Dziś nie mam na to czasu. W każdej wolnej chwili wyjmuję komórkę, sprawdzam fejsa, mejla, w coś pogram, coś porobię. Drobinki czasu wolnego nie istnieją, ciągle coś… Tu tego nie ma. Dobro.

I tak dobiliśmy do wieczora. Fajnie, co?