(Nie harley, tylko skuter i nie mój, tylko Sukru. Reszta się zgadza :D)
Niestety nie polecieliśmy. Gdy o 10.45 pełni zapału dotarliśmy na miejsce okazało się, że grupa z 8.00 jeszcze nie skoczyła (tfu, oczywiście nie POLECIAŁA!) . Spojrzeliśmy w górę – rzeczywiście Babadag tonął w chmurach. Poczekaliśmy jeszcze chwilę, po czy zostawiliśmy Sukru nasz numer telefonu. Po chwili dostaliśmy smsa, że dzisiaj nie da rady. Przełożyliśmy więc skok (LOT!) na poniedziałek – jutro dwudniowa wycieczka do Efezu i Pammukale. Swoją drogą zachęciliśmy już do niej kilku Polaków, będziemy tam chyba robić za przewodników 🙂
Sukru, z którym przez te kilka dni zdążyliśmy się nieźle zaprzyjaźnić, zaproponował nam, że pożyczy nam swój skuter, abyśmy mogli pojeździć sobie po okolicy. Za friko, musieliśmy tylko go zatankować. Ostatni raz skuterem jeździłem dokładnie 9 lat temu, z Martą na Malcie. Ale to jak z rowerem – nie zapomina się tego 🙂
Pierwszym celem była stacja benzynowa. Jako, że stacja znajduje się na drodze do Fethiye, zdecydowaliśmy się pojechać najpierw właśnie tam, później po raz drugi do Ghost Town, a następnie nieco w stronę Babadag, aby zrobić kilka fajnych fot na tle zatoki. Do stacji udało się dojechać, tam jednak niespodzianka. Benzyna kosztuje tu… 6 zł za litr! I niech ktoś powie, że u nas jest drogo! Całe szczęście pojemność baku to 5 litrów, a przez te kilka godzin wskazówka ledwo drgnęła 🙂
Skoro mowa o skuterze to nie sposób pominąć opis tureckiego ruchu drogowego. Nie, nie jest tak tragicznie jak w Indiach, Algierii czy w Neapolu. ale po Szwajcarii to rzeczywiście niezły szok. Przede wszystkim stosunek do pieszych. Kiedy pieszy próbuje wtargnąć na jezdnię ostrzega się go klaksonem. Nie myślał chyba, że ktoś go przepuści? Klakson zresztą ma tu bardzo dużo funkcji. Krótkie, ostrzegawcze „pipnięcie” znaczyć może wszystko: wyprzedzam, wyprzedzaj, rusza, hamuję, skręcam w lewo, skręcam w prawo, uważaj, i tak dalej. Po prostu trzeba się przyzwyczaić. Ciekawą sprawą jest odliczanie do zmiany światła. Przy świetle widać ilość sekund do zmiany na zielone lub czerwone. Całkiem to pomysłowe.
Niestety zapomnieliśmy z hotelu przewodnika, więc stwierdziliśmy że po prostu pokręcimy się po mieście, ewnetualnie kierując się znakami turystycznymi. Te zaprowadziły nas do Rock Tombs. Jak sama nazwa mówi – to grobowce wyryte w skale (patrz zdjęcia). Zanim jednak je obejrzeliśmy, mój skautowy nos pokierował nas przez małe uliczki w miejsce widokowe. Hmm a może do dlatego że tyle godzin spędziłem przed Assasin’s Creed? 😀 W każdym razie był to punkt w którym w grze wciska się spację i synchronizuje mapę 🙂 Po wdrapaniu się na mały murek moim oczom ukazał się widok zapierający cech w piersiach. Panorama miasta z kawałkiem zatoki, i co chwilę wyrastające minarety. Chcieliśmy już jechać, gdy nagle ze wszystkich stron roległy się śpiewy muezinów. Meczetów jest oczywiście pełno, ale większość to dość współczesne budynki z charkterystycznym minaretem, który w swojej architekturze oparł się wpływowi czasu. Wydzierającego się wniebogłosy muezina zastąpił jednak… muezin wydzierający się przez mikrofon. Do każdej wieży przyczepione są głośniki – zwykłe szczekaczki, które niosa jego śpiewy prze miasto. Z bliska brzmi to dość kiepsko, jednak kiedy patrzyliśmy się na panoramę miasta i z każdego praktycznie meczetu dobiegły śpiewy wzajemnie się przeplatając i uzupełniając – oniemieliśmy. Poczekaliśmy jeszcze chwilę aż wezwania do piątkowej modlitwy ucichną i pojechaliśmy spowrotem do centrum miasta, robiąc po drodze zdjęcia grobów i jeszcze jedną panoramę. Miasto jest dość specyficzne. Nie pisałem jeszcze, (a może już pisałem?) o wszędobylskim brudzie. Ale nie jakimś mega wypaśnym sajgonie z organicznymi resztkami gnijącymi tu i ówdzie, tylko po prostu bałaganie i nieporządku. Rozwalające się chodniki i walające się po ulicy śmieci sąsiadują z pięknei wykończonymi, nowoczesnymi budynkami. Goście w mercedesach i garniturach obok ludzi w obdartych ubraniach.
Wyjechaliśmy z miasta i pokierowaliśmy się w stronę Kayakoye. Marysia znalazła (na kupionej właśnie mapie) tajemną drogę która miała nas stamtąd wyprowadzić wprost do Oludeniz (niestety droga w casie naszego przejazdu została szybko rozmontowana i musieliśmy wrócić tą samą trasa, która przyjechaliśmy 😉 )
Zrobiłem kilka zdjęć miasta duchów (tym razem nie z grzbietu konia) i wróciliśmy do Oludeniz. Byliśmy trochę głodni, ale zdecydowaliśmy że zjemy w miasteczku do którego chcieliśmy się teraz wybrać. Pojechaliśmy w górę, w stronę Góry-Ojca (Babadag). Wąska droga pięła się w górę, a nam co chwilę odsłaniały się nowe widoki – każdy piękniejszy od poprzedniego. Woda widziana z coraz większej wysokości zaczęła przybierać kolor znany z folderów reklamowych – tak, to prawda, tak właśnie wygląda. Oczywiście bardzo dużo zależy tu od koloru nieba, a chmury które rano spowodowały, że nie wylecieliśmy na paralotni, popłynęły gdzieś daleko. Miasteczko okazało się mega elitarnym kompleksem hotelowym – z helipadem, polem golfowym i wszystkimi innymi przybytkami. Oczywiście nie stać nas byłoby nawet na haust powietrza w tym przybytku rozkoszy, więc pojechaliśmy dalej w górę. Droga była całe szczęście pusta, ale i tak zacząłem się trochę bać, przepaście stawały się coraz głębsze. W końcu zatrzymaliśmy się przy kolejnym punkcie widokowym, zrobiliśmy kilka zdjęć i wróciliśmy do miasteczka.
Dwa kebaby nasyciły nas tak, że nie zjedliśmy nawet kolacji.
Zostało nam trochę dnia – była dopiero 17. Zdecydowaliśmy się więc na wykorzystanie resztek słońca przy basenie i… odbycie wizyty u golibrody. O fryzjerach już pisałem, ale teraz będe musiał napisać więcej. Rzeczywiście jest ich strasznie dużo – tak dużo jak u nas aptek, czy sklepów spożywczych. Duża część ludzi (nie wiem ile, więc nie będe przytaczał liczb, bo mnie zaraz jakies Klepacze ochrzanią ;)) goli się u fryzjera! A to prawdziwi golarze, cyrulicy. Operujący brzytwą jak lekarz skalpelem, ale z większym rozmachem, choć taką samą precyzją. Rzeźbią w gęstych fryzurach i zarostach Turków niesamowite wzory, dorzucając – co ciekawostka – w ramach usługi masaż głowy, barków, pleców i rąk!
U mnie sprawa była prosta – należało wygolić na zero moją łysiejąca czaszkę oraz twarz, zostawiając jedynie bródkę. Poszliśmy do fryzjera który dzień wcześniej (przez półtorej godziny!) zajmował się Marysi stopami i dłońmi – co ciekawe każdy z nich jest fryzjerem i „kosmetykiem” w jednym.
Wszystkie etapy golenia znajdują się w galerii, więc możecie to dokładnie obejrzeć. Ale prawda jest jedna – z takim ceremoniałem nie byłem dawno golony i chyba długo nie będę.
Najpierw namydlenie. Oczywiście żadna pianka w sprayu. Dodam tu, że przez długi czas, za namową taty, opierałem się piance w sprayu – po pierwsze nie lubię być w niej cały upaprany, po drugie mydlenie pędzlem i mydłem (czy to w kremie, czy w sztyfcie) jest po prostu o wiele, wiele skuteczniejsze.
Tu oczywiście zostałem namydlony dokładnie pędzlem i pianą wyrobioną z mydła do golenia w sztyfcie. Potem golenie. Niestety już nie prawdziwą brzytwą ostrzoną na pasku, ale to jest oczywiste ze względów choćby higienicznych. Jednak