Najgorsza jest pobudka. Szczególnie wtedy gdy śpisz poniżej 5 godzin – wtedy czujesz fizyczny ból odrywania twarzy od poduszki, a sen miesza się z rzeczywistością i przez chwilę masz nadzieję że to nieprawda że musisz wstać. Ale musisz.

Odlot odbył się bez większych rewelacji, tym razem nie pomyliliśmy godzin 🙂 Niestety kolejki do okienka w którym potwierdza się obecność i checkin w przypadku lotów czarterowych trwają straszliwie długo. Do tego niewyspanie, głód i jeszcze spięcie spowodowane ostatnimi rozstaniami i przeprowadzkami powodowały, że co chwilę iskrzyło. Ale udało się – wsiedliśmy do samolotu tajemniczej linii Air Italy Polska (nie, to nie Alitalia, zresztą podobno ta plajtuje na dniach).W samolocie jak to w samolocie, choć czarter bardziej przypomina tanie linie niż zwykły rejs. Wszyscy się kręcą, ludzie nie potrafią zamykać się w ubikacji i obowiązkowo biją brawo pilotowi (podobno jeszcze Amerykanie tak robią ,ale nikt mi tego nie potwierdził). Schody zaczęły się zaraz po przylocie.

Dodam tylko na swoje usprawiedliwienie, że od dwóch dni chodziłem niespokojny – nie lubię lecieć gdzieś nie wiedząc przynajmniej podstawowych rzeczy o danym kraju. A teraz lecieliśmy na wydrę – tu impreza pożegnalna, tam impreza, tu jeszcze kolacja z rodzicami. Dostało mi się za to poddenerwowanie z kilku źródeł, więc zamiklłem. Jak się okazało – denerwowałem się całkiem słusznie.

Otóż od naszego spotkania z panią Agnieszką z biura podróży minęło już kilka miesięcy i zupełnie zapomnieliśmy, że powinniśmy przygotować po 15$ na wizę. Zbliżamy się do okienka VISA, i… ZONK. Całe szczęście obok znajduje się kantor. Ja sprawnym krokiem idę do okienka, daję panu kartę i… „Sori mister, red, red”. Nie mam pojęcia o co chodzi, na świstku od karty rzeczywiście widnieje napis RED i jakieś cyfry. „Faj minit, faj minit, wait”. No dobra. Nie wiem ocb, Mary groźnie patrzy na mnie z kolejki przepuszczając inne osoby, a ja próbuję się z panem dogadać. W końcu okazuje się że zepsuł się terminal. Z opresji ratuje mnie pani strażniczka lotniska, która prowadzi mnie… gdzieś. (W tym miejscu dodam, że Marysia nie zauważyła zupełnie mojego zniknięcia z panią strażniczką, co spowodowało że trochę spanikowała, dla mnie to jednak całkiem dobra informacja gdy chciałbym jeszcze raz z jakąs panią strażniczką gdzieś zniknąć 😀 )

Tak więc idziemy przez całe lotnisko, wychodzimy przed nie i tam moim oczom ukazuje się bankomat. Wypłacam kase, idziemy spowrotem, i w momencie gdy mój telefon przejeżdża przez kontrolę (każdy, nawet ona, jest jej poddawany przy wchodzeniu z zewnątrz) – dzwoni. Niestety nie rzuciłem się do środka z obawy na promienie Roentgena i nie odebrałem telefonu, za co zostałem później zbesztany, ale jak mówiłem – byliśmy źli, głodni i niewyspani. Dobiegam do mocno zdezorientowanej małżonki, kupujemy wizę i pędziemy do autokaru.

Pierwszą rzecza która nas zdziwiła był fakt, że w naszym hotelu mamy być tylko my. Zresztą hoteli jest aż 5, więc w każdym rozlokowano maksymalnie kilka osób. Po godzinniej podróży wszystko okazuje się jasne. Hotele to maciupkie budyneczki, a nie wielkie kompleksy. Mijamy kilka takich które powodują że dziękujemy Pani Agnieszce że wnich nie mieszkamy i dojeżdżamy do Hotelu Karbel (przedtem oczywiście grupa Bardzo Zdenerwowanych Polskich Turystów wykłócała się w jakiej kolejności autokar ma rozwozić gości. Norma.)

W hotelu okazuje się, że musimy poczekać na sprzątnięcie pokoju. Jemy więc obiad i… okazuje się że jest problem z pokojem. Wersja oficjalna jest taka – splajtowało brytyjskie przedsiębiorstwo turystyczne i część turystów została w hotelu. Mogą nam więc dac pokój w przyziemiu, lub przenieść na 3 dni do bliźniaczego, bliżej morza. Tak więc mieszkamy w hotelu zastępczym, który nota bene nie jest wcle gorszy – mniejszy, cichszy, bez odbywających się tu imprez. Zobaczymy, jutro rozmowa z rezydentką, może zmienimy go już jutro, a może za 3 dni.

Zapomniałbym o najważniejszym – JEST UPAŁ. Tak, tak, nie chciałem was denerwować na samym początku. Byliśmy dzisiaj na plaży, opalaliśmy się. Dobra, będe przyzwyczajał was stopniowo 🙂

Nie rozpisuję się, bo nie mam tyle czasu, Mary na razie odsypia, zaraz idziemy szukać kafejki internetowej (niestety w lobby nie ma netu).

Garść spostrzeżeń.

Po pierwsze standardy czystości są jednak inne od europejskich. W hotelu czysto, ale na ulicy, na plaży jednak jest brudniej. A to jest miasteczko turystyczne, więc i tak jest dobrze.

Po drugie, tak jak na Kanarach pełno brytyjskich turystów. Wszędzie English Breakfast. Kebabów widziałem kilka. Warto dodać, że Brytyjczycy pod pojęciem „kebab”, lub „kabab” rozumieją shish kebab, czyli taki szaszłyk. Doner kebab (gruby), lub durum kebab (cienki, znany tu też jako turkish pizza) to wymysły emigrantów tureckich. Ale na pewno są tu gdzieś, sprzedawane pod turystów.

I po trzecie – rzeczywiście trzeba przyzwyczaić się do gościnności tureckiej. Drink zanoszony jest do stolika, każdy w 100% wykonuje swoje obowiązki, z dwoma dziękuję i jednym przepraszam. Chciałoby się az każdemu dawać napiwek. Ale wtedy byśmy zbankrutowali.

To tyle, spróbuję wrzucić trochę zdjęć, o paralotniach napiszę jutro.