Cztery dni w hotelu spędzone na plażingu i baseningu to zdecydowanie dla nas za dużo, nawet jeśli jesteśmy z dziećmi. Powoli zaczęło nas nosić. Na samej wyspie nie zostało zbyt wiele do zobaczenia, ale została nam jeszcze jedna atrakcja – wyspa La Graciosa. Ta sama, którą widać z pięknego punktu widokowego – Mirador del Rio. To dość malutka wysepka leżąca na północy od Lanzarote – nie ma na niej lotniska, nie ma na niej hoteli, prawdę mówiąc jedyne co jest to dwa malutkie miasteczka liczące po kilka ulic. Oprócz tego same szlaki trekkingowe i rowerowe. Raczej nie spędzimy na niej wakacji, postanowiliśmy więc poświęcić choć jeden dzień by na nią się dostać.

Mogliśmy zrobić to na dwa sposoby – pojechać na północ wyspy wynajętym samochodem i przeprawić się na własną rękę promem, albo skorzystać ze zorganizowanej wycieczki. Cenowo wychodzi to dość podobnie, ale tym razem daliśmy się przekonać do wycieczki i okazało się to strzałem w dziesiątkę.

Po wielu dyskusjach i tasowaniach personalnych ustaliliśmy w końcu, że jedziemy tam we dwójkę z Mary oraz z Heleną, dla której dzień w chuście to nie problem. Franek i Lila zostali z resztą towarzystwa w hotelu.

Dlaczego więc taka opcja? Dlatego, że cały dzień na tej dzikiej wyspie, z dzieckiem, w upale, to niekoniecznie fascynująca sprawa. Ani nie pójdziemy na trekking, ani nie spędzimy całego dnia w knajpie, czy na plaży. A na plażę trzeba dojść. Wycieczka natomiast zawierała w cenie dojazd autokarem, przeprawę promem i… rejs katamaranem! Rejs to około godzina kręcenia się spokojnie wzdłuż wyspy, godzina na piaszczystej rajskiej plaży, kąpiel z łodzi i podziwianie rybek które przypływają po resztki jedzenia i powrót. No właśnie, a propos jedzenia – jedzenie i alkohol all inclusive. A więc czemu nie?

Autokar wiezie nas na północ – tym razem jesteśmy ostatnim hotelem, który jest na trasie, więc nie kręcimy się zbierając turystów po hotelach jak to często bywa na wycieczkach tego typu. Całość prowadzi wesoły, francuski przewodnik, wyglądający trochę jak 50-letni Belmondo. Dojeżdżamy do Orzoli, wsiadamy na prom i zaczynamy rozbijać się o fale – jest w miarę ciepło, choć wietrznie – fale są spore. Pamiętamy jak burzliwy rejs wodolotem w Turcji spowodował, że przez następne pół dnia nie mieliśmy chęci na nic, więc siadamy z tyłu i nie gapimy się ani w książki, ani w telefony.

Dopływamy do Caleta del Sebo – to dość śmieszne i małe miasteczko, pełne oczywiście białych, prostokątnych domków oraz przyklejona do niego marina. Zdejmujemy buty i wsiadamy na katamaran.

D12-4400
Pierwszy katamaran zawsze cieszy!

 

Dla tych, którzy nie są zbyt obeznani żeglarsko – to taka żaglówka składająca się z dwóch pływaków i łączącego je pokładu. Ten jest dość spory, o wiele większy niż ten którym płynęliśmy w 2010 roku na Teneryfie – na pokładzie jest ponad 60 osób. Atmosfera jest wspaniała. Nie jest to typowa toporna wycieczka, rzeczywiście Francuzi zadbali o to, by było klimatycznie. Z głośników sączy się muzyka, na stole czekają szampany w miskach z kostkami lodu. Akurat wyszło słońce i robi się gorąco. Ruszamy – najpierw na cichym silniku, po chwili załoga stawia żagle. Niebo robi się niebieskie, woda nabiera barw jak z katalogu, a z jednej i drugiej strony widzimy wulkaniczne skały obu wysp.

Takie widoczki...
Takie widoczki…

Po chwili dopływamy do piaszczystej plaży – płyniemy do brzegu małym pontonikiem w kilkuosobowych grupkach. Część osób zostaje na katamaranie (przy zapasach alkoholu), część korzysta z kajaczków. My oddalamy się nieco od głównej grupy i zalegamy na godzinkę na plaży. Jest cicho, słychać jedynie gwar rozmów po hiszpańsku – sporo tu Hiszpanów. Lekki odpoczynek od angielskiego 🙂

"Wreszcie nie słychać tych dzieciorów!"
„Wreszcie nie słychać tych dzieciorów!”

Z bólem po godzinie wracamy na pokład. Tam jeszcze trochę kręcimy się po pokładzie i wielkich siatkach z przodu – widać przez nie przepływającą pod nami wodę.

Dopływamy do Caleta del Sebo i mamy dwie możliwości – spędzić ten czas w knajpce lub zwiedzić miasteczko – wybieramy oczywiście to drugie.

To dość śmieszna osada – wielkością przypominająca mini miasteczka na Maderze, a nawet sporo mniejsza. Parterowee, prostokątne domki z obowiązkowymi wykończeniami w kolorze zielonym, granatowym lub brązowym, starannie ustawione, dość nowe latarnie i… brak utwardzonej nawierzchni. Ulice są zrobione z piasku. Robi to niesamowite wrażenie – widzieliśmy już wiele różnych typów nawierzchni, w tym kanały w Wenecji – tu chodzi się po prostu po piasku.

Piaskowe ulice - wow
Piaskowe ulice – wow

Mijamy supermarket wielkości polskiego sklepu osiedlowego – do niego też wchodzi się bezpośrednio z piaskowej ulicy. Przechodzimy przez kilka uliczek, jakieś 300 – 400 metrów i… dochodzimy do ostatnich zabudowań. Dalej już tylko ciągnąca się aż po wznoszące się kilka kilometrów dalej wulkany preria. Szlaki pomiędzy roślinnością i upał. Może jednak przypłyniemy tu jeszcze kiedyś na trekking?

Wózkiem na ulicę nie wyjedziesz :)
Wózkiem na ulicę nie wyjedziesz 🙂

Czas płynie nieubłaganie – wracamy na prom, a z niego do autokaru i hotelu. Ten wypad przypomniał nam trochę dzikość Wysp Zielonego Przylądka, czy choćby La Palmy obiecujemy sobie, że niedługo musimy znowu wybrać się na jakiś wypad mocniej turystyczny – sami lub z Helą. Franek i Lila mają nieco inne priorytety i wcale im się nie dziwimy. Dlatego też mogą spokojnie spędzić dwa tygodnie u Babci – ja wspominam takie wakacje jako jedne z fajniejszych 🙂

No nic, zostały dwa dni. Korzystać! W Polsce podobno śnieg i grad 🙁