Mam wrażenie, że wykorzystałem już chyba wszystkie możliwe tytuły notek wyjazdowych. Jako, że wyjeżdżamy w dużej mierze na wyspy, za każdym razem gdy jedziemy na północ wyspy (co jest nieuniknione) muszę wymyślić coś oryginalnego. Notki piszę zazwyczaj offline, by je wrzucić przy dostępie do sieci, więc nie mam jak sprawdzić co już było, a co nie – zresztą, po co tracić na to czas. Postanowiłem być więc mało fikuśny i po prostu prosto z mostu poinformować o tym, że wzięliśmy samochód i ruszyliśmy w górę mapy.

Pogoda nadal słaba. Całe szczęście nie pada, ale localsi przy każdej możliwej okazji mówią, że to anomalia pogodowa i tak zimno i wietrznie jest tu najwyżej w styczniu. Co zrobić… Pakujemy się do samochodów i ruszamy. Wypożyczyliśmy jednego Fiata Doblo, w którym jedzie mój Tata jako kierowca, Mama, Mary, Agnieszka, Hela i chłopaki, ja z Kamilem jedziemy Nissanem Micrą – razem z nami Lila i Ala. Ja co prawda mam lekki uraz do tych samochodów, to właśnie w nim, w 2011, na La Palmie, padła nam skrzynia biegów 🙂

Przed nami właściwie cztery atrakcje. Wszystkie oczywiście noszące ślady Cezara Manrique.

Pierwszy to Ogród Kaktusów, który ominęliśmy zeszłym razem. Swoją drogą trochę śmiejemy się z tego, że 8 lat temu nie było nas stać zbytnio nawet na kawę w jednym z tych miejsc – wyjechaliśmy za pieniądze zebrane na weselu, a każde kilka euro było dla nas sporym wydatkiem. Dziś nadal nie jest tak, że możemy kupić cokolwiek chcemy (szczególnie przy tym kursie Euro), ale jest znacznie lepiej. Całe szczęście, nie płacimy jeszcze za bilety wstępu dla dzieciaków 🙂 Ale do rzeczy. Ogród Kaktusów to… ogród kaktusów. Nie ma tu zbyt wiele do opisywania, oprócz tego, że zobaczyliśmy kaktusy wszelkich rodzajów i typów. Większości nazw pewnie nawet bym nie powtórzył, ale niektóre rzeczywiście wyglądały jakby były przeniesione z prerii 🙂

Kolejny przystanek to Jameos del Agua. Schodzimy do wydrążonej w skale jaskini, dobre 20 metrów w dół. Tam podziemne jeziorko, w którym podobno żyją kraby-albinosy, normalnie żyjące jedynie w głębinach. Dzięki wybuchom wulkanicznym, o których już pisałem, cała populacja przemieściła się z głębin właśnie tu. Mam mały problem ze znalezieniem tychże krabów, aż w pewnym momencie ogarniam, że małe, białe kamyczki leżące na dnie jeziorka… to właśnie te kraby 🙂 Odruchowo szukałem krabów normalnej wielkości, a te są po prostu wielkości paznokcia 🙂 Potem jeszcze malowniczy basen i ruszamy do Cueva de los Verdes.

Ta jaskinia to długi, ponad czterokilometrowy tunel wydrążony w skale przez lawę, która płynęła tu z pobliskiego wulkanu La Corona. Wchodzimy pod ziemię i przemieszczamy się pośród stalaktytów i stalagmitów. Oczywiście wycieczka tędy bez dzieci była o wiele prostsza. Sytuacja w skrócie wygląda tak:

  • Franek z Igorem włażą na wszystkie możliwe skały udając spidermanów. Franek dodatkowo totalnie głupieje, gdyż myśli, że jest w Minecrafcie. Próbuje wydobywać minerały i szuka złota.
  • Hela jest niesiona na rękach przez dziadka
  • Lila wchodzi do nosidła i zasypia, więc niesienie jej nie jest wcale proste.
  • Jeszcze gorzej jest z Alą – Kamil niesie ją na rękach.

A jaskinia wcale nie jest zbyt obszerna, momentami trzeba porządnie się schylać, więc jedna osoba niesie dzieciaki, a druga pilnuje, by nie uderzyły się w głowę o skały. Kosmos 😀

Suniemy przez tunele, gdzieniegdzie dobiega do nas muzyka, część ścian jest oświetlona na różne kolory. Kto to zaprojektował? [Znudzony głos]: MANRIQUE! Bo kto inny 🙂 Gość tu rzeczywiście mógł się wyszaleć artystycznie, nie ma to tamto. Całe szczęście po wyjściu z jaskini czeka na nas niespodzianka – błękitne niebo i słońce! Robi się coraz cieplej, a widoki z samochodu są coraz ładniejsze. Wyspa ta – jak pewnie każda inna – zyskuje bardzo w momencie gdy oświetla ją słońce.

Następny przystanek to jedzenie. Jesteśmy już dość głodni, dojeżdżamy do północnego czubka wyspy, do miejscowości Orzolo i szukamy knajpki. Marysia kieruje gdzieś na czuja, skręcamy i przystajemy przy pobliskiej tawernie. Wychodzi do nas blondynka i obserwuje jak parkujemy. Krótko z nią rozmawiam i uzgadniam gdzie najlepiej zaparkować, by nie tamować lokalnego ruchu, po czym krzyczę do Kamila, by wjechał w uliczkę. Wtedy kobieta odzywa się po polsku „tak, w uliczkę!“ 🙂

To już nie pierwszy raz, gdy jakimś cudem trafiamy na Polaków – swój do swego ciągnie. Okazuje się, że restauracja jest prowadzona przez dwójkę Polaków. Wojciech wyjechał z Polski 28 lat temu, mieszkał w Madrycie, na Teneryfie, tu jest od 8 miesięcy. Jego narzeczona jest tu od 2 lat. Próbujemy lokalnych przysmaków, choć… dobra, będę szczery. Jedzenie jest średnie. Krewetki (gambas al ajillo) są trochę bez smaku, a lokalne, świeżo złowione ryby (wcale nie tanie) są półsurowe. Zapijamy to lokalnym winem z wulkanicznej uprawy, płacimy dość słony rachunek i ruszamy do ostatniego punktu dzisiejszego dnia – Mirador del Rio.

To piękny punkt (wiadomo, przez kogo zaprojektowany) z jeszcze piękniejszym widokiem. Z dość wysokiego klifu na którym jest usytuowany, widać sąsiadującą z Lanzarote od północy wyspą La Graciosa, na której znajduje się właściwie jedna wioska i wulkan. I nic, nic, nic. Wokół błękitne wody oceanu. Stoliki w kawiarni postawione są przy wielkiej, panoramicznej szybie – jeszcze nie raz będziemy chcieli tu wrócić myślami i napić się kawy – szczególnie w ponury, jesienny dzień. Takie widoki ładują baterie na cały rok…

Ostatni raz patrzymy z góry na ocean i wracamy do hotelu. Jutro południe wyspy i – mamy nadzieję – o wiele lepsza pogoda. I plaże!