Lanzarote jest na tyle małe, że 2-3 dni spokojnie wystarczają na zwiedzenie wszystkich atrakcji turystycznych wyspy. Co prawda, nie zdążyliśmy tym razem na wjechanie do swojsko brzmiącej miejscowości Soo, ale pamiętam, że ostatnio stało tam raptem kilka chat i gapiło się na nas kilku wieśniaków – o, tyle, mała wioska w głębi lądu. A więc po zwiedzeniu Parku NArodowego i winiarni pierwszego dnia, północy i wschodu wyspy dnia kolejnego, został nam zachód i południe. Po raz pierwszy już od samego rana przywitało nas niebieskie niebo, więc dziarsko wyruszyliśmy przed siebie.

Jedziemy prościutką, wyasfaltowaną drogą biegnącą pomiędzy księżycowym krajobrazem zastygniętej lawy. Wygląda to wyjątkowo malowniczo na tle chabrowego nieba. W oddali dość niespokojny ocean, z drugiej strony skały będące miniaturką Wielkiego Kanionu. Z radia dobiegają jakieś latino-przeboje. Czujemy, że urlop dotarł do nas w 100%. Zastanawiamy się nawet z Kamilem nad cenami działek tutaj, ale to dopiero na emeryturze.

Pierwszy przystanek to solanki Las Salinas. Jak to ujął w komentarzu na Instagramie Max Makowski, wyglądają jak gigantyczne tiramisu 🙂 To wielkie kwadratowe mini-stawy do których wpuszcza się cienką warstwę wody morskiej, by ta wyparowała i zostawiła sól. Sól zbiera się potem specjalnymi szczotkami. Na Fogo, na Wyspach Zielonego Przylądka w jednej z nich – oczywiście nieczynnej – urządzono nawet basen 🙂 Tu możemy tylko popatrzeć się na nie z góry.

Jedziemy dalej. Następny przystanek to Los Hervideros – wydrążone skalne klify o które rozbijają się fale. Małe ścieżynki prowadzą tak, aby można było zrobić idealne zdjęcia. Wiatr jest dość mocny, więc szybko uciekamy do El Golfo. To położona zaledwie kilka kilometrów dalej zielona laguna – mały zbiornik wodny oddzielony od morza pasem czarnej plaży. Woda w lagunie ma niesamowicie zielony kolor, co razem z czarnym piaskiem i błękitne morza robi niesamowite wrażenie wizualne.

Jesteśmy już dość głodni, więc jedziemy dosłownie pięćset metrów do położonej obok wioski o tej samej nazwie. Wygląda malowniczo i jest wręcz oparta o ocean – małe białe domki zamykają uliczkę z jednej strony, z drugiej, oparte o kamieniste czarne plaże rozciągają się oczywiście restauracje. Tym razem nie jedziemy na ślepo – szukamy tej poleconej przez Agnieszkę. Znów nie jest tanio – obiad na cztery osoby za 60-70 euro to niemały wydatek (szczególnie przy kursie 4,3), ale tym razem nie żałujemy. Krewetki w czosnku są o wiele lepsze, a świeżo złapane ryby – choć przyrządzane chyba z godzinę – są pyszne.

Robi się dość późno i choć planowaliśmy szybko zwiedzić te trzy atrakcje i posmażyć się na plaży, to zanim do niej dojeżdżamy, niebo pokrywa warstwa chmur i robi się chłodnawo. Ze smażenia nici, za to dzieciaki biegają w piankach i pluszczą się nieco w wodzie – pianki to genialny pomysł.

Wracamy do hotelu i wyjątkowo zostajemy dość długo na wieczornych animacjach. Chłopaki, jako pięciolatki, są już marnie zainteresowani tańcami z animatorkami (to dobre dla dwu-, trzy-, czy może ewentualnie czterolatków), za to pokazy iluzjonisty i jego żony akrobatki (kręcącej prawie trzydziestoma hula-hop na raz) robią na nich spore wrażenie. Padają dość szybko do łóżek.