
Pogoda ciągle nas nie rozpieszcza. Jest pełno chmur i słońce właściwie wychodzi tylko czasami. Prognozy pogody są obiecujące – byle do piątku. Łączymy się w bólu z osobami, które przyjechały na tydzień i wyczekujemy drugiej połowy. Jednocześnie postanowiliśmy wykorzystać gorszą pogodę na poruszanie się po wyspie – przemieszczanie się w upał nie należy do najmilszych. Nasze przemieszczanie zaczęliśmy od wyruszenia w stronę lokalnego mini ryneczku – tego samego, na który trafiliśmy tu 8 lat temu, wychodząc drugiego dnia z naszego pensjonatu podczas podróży poślubnej. Miałem nawet pomysł, żeby zrobić zdjęcie Marysi w tym samym miejscu, co wtedy, jednak z gromadką szkodników obok. Niestety nie udało się, ale o tym za chwilkę.
Nasza wyprawa do miasta mogłaby być parodią ekspedycji turystycznych. Otóż po 3 dniach wreszcie udaje się ruszyć tyłki i wyjść na ciężką wyprawę 500 metrów obok, do miasta! LOL. No cóż. Jaki all-inclusive, taka wyprawa 😀 Dzieci, darmowe wino (już trochę chyba mi się nudzi – to straszne), te sprawy. Zebraliśmy się więc i wyruszyliśmy.
To chyba dobry moment, by powiedzieć Wam o Cesarze Manrique. Nie można pisać czegokolwiek o Lanzarote bez wspomnienia o tym architekcie, który wpłynął właściwie całkowicie na to jak ta wyspa wygląda. Manrique urodził się tu, po czym – jak zapewne większość osób, która chce zrobić jakąkolwiek karierę poza turystyką – wyjechał do Hiszpanii kontynentalnej. Wrócił już jako dość znany architekt, poproszony o to, by ogarnąć wyspę architektonicznie. Słyszeliśmy tę historię już 8 lat temu, ale dopiero teraz, gdy wracamy po zobaczeniu kolejnych wysp – Fuerteventury, Teneryfy, Gomery i La Palmy – jesteśmy w stanie w pełni to docenić. Manrique zarządził, że wszystkie budynki nie mogą być wyższe niż 3 piętra (nie dotyczy to stolicy, choć i tu nie ma wieżowców, nie licząc jedynego hotelu Grand postawionego przed jego rządami), budynki muszą być białe i mieć okiennice, drzwi i framugi w jednym z trzech kolorów – niebieskim, zielonym lub brązowym. A wszystkie kable muszą być prowadzone pod ziemią (choć tu chyba zasada została złamana, teraz widzimy, że coraz więcej przewodów jest prowadzonych po słupach 🙁 )
Ręka Manrique – który zginął tragicznie, w wypadku samochodowym, pod koniec lat 80 – widoczna jest wszędzie. Gdy byliśmy tu pierwszy raz, miasteczko pełne pubów i klubów, nie zrobiło na nas większego wrażenia. Spodziewaliśmy się lokalnej kultury i hiszpańskich tańców, zobaczyliśmy pełno restauracji i brytyjskich pubów. Nie zrobiło, bo nie wiedzieliśmy jak jest gdzie indziej. Miasteczka turystyczne tego typu są zazwyczaj stawiane jak domki w Sim City – działki rozciągają się wzdłuż jednej głównej ulicy, ewentualnie nieco w bok. Bez finezji, ładu i składu. Tak wygląda Corralejo na Fuerteventurze, Oludeniz w Turcji, Playa de las Americas na Teneryfie, czy inne tego typu miasteczka turystyczne. Oczywiście trafialiśmy też nie raz na prawdziwe miasteczka, które nie były stawiane w środku niczego pod turystów – choćby na Maderze gdzie jest ich pełno, czy nawet na Kanarach na La Palmie którą zwiedziliśmy półtora roku temu. Costa Teguise, a dokładniej jego centrum wygląda przy tych turystycznych molochach po prostu ślicznie. Co prawda jest mikroskopijne – ot, placyk i kilka uliczek plączących się wkoło, ale niezwykle urocze.
Kiedy na dobre rozkręciliśmy się plącząc wśród małych sklepików, Ala przerwała nasz spacer. Beztrosko klapnęła tyłkiem na zabawkę, w której zebrało się sporo wody i już wezwała nas rzeczywistość – musieliśmy wrócić do hotelu 🙂
Resztę wieczoru spędziliśmy oczywiście w hotelowych przybytkach. Niestety, jak już pisałem, to typowy all-inclusive, więc nie da się pic większości drinków – whisky ze spritem smakuje jak… woda z basenu. Serio. Serio serio. Po raz pierwszy zobaczyłem drinka który pachnie i smakuje właśnie tak. OMFG. Tragedia. Poprzestaję więc na winie i szykuję się na jutrzejszą wycieczkę do wulkanów.