Jako, że nasz wyjazd jest mocno dzieciakowy, całodzienne wycieczki odpuściliśmy sobie już na starcie. Wizja (a raczej fonia) radosnego okrzyku „KUPAAAA!“ gdzieś po środku trasy między wulkanami, przywołała nas do porządku. Zresztą to właśnie tutaj, podczas podróży poślubnej, po pierwszej wycieczce wykupionej u rezydentki w hotelu, zdecydowaliśmy, że nie ma to sensu. Gdzie się da jeździmy sami, wypożyczonym samochodem, a jeśli potrzeba wykupienia czegoś zorganizowanego – kupujemy to w lokalnym biurze podróży. Raz, że taniej, dwa, że mniej cebulaków.

No dobra, muszę przyznać – przez te wszystkie lata, ilość Polaków – cebulaków zmalała znacznie. Ej, żeby nie było, że się uparłem. Rzeczywiście trafialiśmy na totalnych januszy. W trakcie naszej pierwszej wyprawy, Polacy najebawszy się totalnie już w samolocie własnym alkoholem, łapali stewardessy za tyłki z okrzykami w stylu „niunia choć na kunia!“. Srsly. Było nam wstyd jak nigdy. Potem trafiliśmy na nich podczas właśnie tej samej wycieczki do Parku Narodowego Timanfaya. Była to wycieczka rolników, którzy dostali ją w pakiecie razem z kupnem kwintala zboża czy coś (nie mam nic do rolników, ale takie były fakty). Żona jednego z nich – jak się okazało pani od geografii – opowiadała z przejęciem, że tu kiedyś nastąpiła EREKCJA wulkanu. Mary skwitowała wtedy, że chyba ejakulacja ;D Trudne słowa na „E“… Przy erozji gleby nie mówiliśmy już nic 🙂 Tak czy inaczej – tym razem na serio nie ma żadnego wstydu. Może potrzebowaliśmy tych 25 lat wolności, żeby się ogarnąć, w każdym razie póki co, jest naprawdę git.

Ruszamy skoro świt, jakoś przed 9. Jak na czas urlopowy to naprawdę skoro świt 🙂 Trasa wiedzie przez inne hotele – niestety jesteśmy jednym z pierwszych hoteli, więc wleczemy się i zgarniamy kolejne osoby – plus jest taki, że przynajmniej mamy dobre miejsca. Powoli wjeżdżamy na zachodnią część wyspy. Tę, która rzeczywiście jest bardzo mocno wulkaniczna.

Wybuch wulkanu Timanfaya nastąpił w 1730 roku, erupcje kilkudziesięciu okolicznych wulkanów trwały prawie 6 lat! To pierwszy wulkan który zwiedziliśmy (ja widziałem wcześniej Stromboli i Etnę, ale z daleka), po nim byliśmy na Fogo, na Wyspach Zielonego Przylądka, na Teide na Teneryfie, oraz na niezliczonych wulkanach La Palmy, wśród których urządziliśmy sobie wycieczkę. Jednak zawsze fascynuje to tak samo – lawa która zastygła stosunkowo niedawno, wygląda kosmicznie, czujesz się jak na ksieżycu. Jednym to się podoba, dla innych nie stanowi to nic ciekawego. My jaramy się jak dzikie kuny w agreście.

Ale zanim dojeżdżamy do terenów stricte wulkanicznych, zatrzymujemy się na przejażdżkę wielbłądami. I znowu dopadają nas wspomnienia – tu jechaliśmy 8 lat temu, na wielbłądzie Maria 🙂 Dziś jedziemy znowu, z Frankiem i Lilą na kolanach 🙂 Hela jeszcze poczeka 😉 Stąd też pochodzi jedno z moich pierwszy zdjęć profilowych na fejsa 😀

Spędzamy 20 minut sunąc wielbłądami po brązowym pyle i jedziemy w stronę wulkanu. Wjeżdżamy do Parku Narodowego i idziemy na pokaz wulkaniczny. Otóż pod tym terenem ciągle płynie lawa, powodując, że temperatura już kilka metrów wgłąb jest naprawdę wysoka.

Pierwszy pokaz to wygrzebanie łopatą żwiru – jest on naprawdę gorący i parzy w ręce.

Drugi pokaz to głęboka jama w ziemi i włożenie tam suchych, rosnących nieopodal roślin – zapalają się po 30 sekundach od wysokiej temperatury.

Trzeci pokaz to wlewanie wody do metalowych rur sięgających głęboko pod ziemię – po sekundzie wlana woda wystrzeliwuje niczym gejzer.

Na końcu idziemy do miejsca, gdzie nad głęboką ziemną jamą zawisł grill – smażą się tam kurczaki i ryby, ogrzewane jedynie gorącym powietrzem wulkanicznym. Z chęcią skosztowałbym wulkanicznej rybki, ale przewodnik pogania nas i musimy jechać dalej.

Dalsza część trasy to wulkaniczne tereny wyglądające jak powierzchnia księżyca – jest rzeczywiście kosmicznie. Jedziemy przez nie słuchając historii o księdzu, który w 1730 roku postanowił pozostać w pobliskiej wiosce i opisywać posuwającą się erupcję, dzięki czemu wiemy co i kiedy się działo.

Wracamy przez uprawy winorośli – uprawia się je w lejach z wulkanicznego pyłu. Wygląda to dziwnie – rośliny wyrastają ze żwiru, który wbrew pozorom jest bardzo żyzny. Kupujemy dwie butelki półsłodkiej Malvasii i jedziemy w stronę hotelu. Wieczór upłynie oczywiście w szumie lanego z kija wina i piwa, i muzyki dla dzieci. YUUPPI! :]