Byłem już nie raz zdziwiony prognozami pogody. Pamiętam zimę trzy lata temu, która ciągnęła się aż do Wielkanocy, choć prognozy mówiły uparcie, że wiosna tuż tuż. Ale tym razem jest to o tyle dziwne, że prognoza na TERAZ mówi zupełnie co innego, niż rzeczywistość. Na Weather Pro oraz innych prognozach słoneczko i zero chmur, niebo natomiast pokryte jest grubą ich warstwą. Przynajmniej do południa, albo nieco dłużej. Tak właśnie jest dzisiaj.
Poranki są nieco cieplejsze, choć nadal wieje dość chłodny wiatr. Na takiej wyspie wiatr właściwie stanowi o pogodzie. Po pierwsze to on pogania chmury, po drugie jego temperatura jest bardzo ważna. Minął pierwszy tydzień, a wiatr ciągle wieje z północy. To oznacza dość chłodne powietrze arktyczne. Gdy ustaje, lub gdy gdzieś się schowamy i świeci słońce – jest dość gorąco, zdradliwie gorąco (o czym za chwilkę). Gdy wieje – trzeba zakładać bluzy, polary, dzieciakom zakładamy czapki. Taki wiatr jest też dość zdradliwy po kąpieli – Franek już kaszle i ma katar – kąpiel w dość zimnej wodzie, chmury podczas wyjścia z basenu, mroźny powiew – i już. Swoją drogą to dość ciekawa i niespotykana pogoda.
Jeszcze ciekawiej jest gdy w lato wieje tu wiatr z Sahary. Gdy byliśmy tu w 2009, nie było tego zjawiska, ale podobno było nagminne w 2011 i 2012. Temperatura dochodzi wtedy do 40 stopni w cieniu i… utrzymuje się nawet do 21-22 w nocy! Teraz jest odwrotnie, choć lekko się ociepla – gdy idziemy na śniadanie, jest już ok 22 zamiast 17-18 stopni. Nadal jednak jedynym dniem w którym przywitało nas błękitne niebo, był piątek.
Plan na dziś jest prosty – basen. To znaczy leżenie koło niego, bo woda po nocy jest dość „bałtycka“. Czekamy na słońce, czekamy, czekamy. W ramach rozrywki ide do recepcji spytać o opaskę VIP.
Opaska VIP (w kolorze złotym, w przeciwieństwie do srebrnej którą noszę) pozwala na drinki premium. Niestety nie są to drinki typu Mojito, czy Caipirinha, ale po prostu lepsze alkohole – Bacardi, Ballantines i inne. Ta atrakcja kosztuje 7 Euro za dzień. Jak już pisałem z drinków standardowych da się pić tylko piwo, wino (ale nie za długo bo robi się cierpkie w ustach), i to chyba tyle. Whisky z colą smakuje jak coś gorszego od czerwonego Johny’ego, wódki nie pijam, ale spróbowałem i też jest złem. Whisky ze Spritem smakuje jak woda z basenu – wylałem. Może i lepiej, nie zostaniemy alkoholikami.
Ide do recepcji. Niestety dowiaduję się, że opaskę VIP muszą kupić OBIE dorosłe osoby z pokoju. Nie pomaga tłumaczenie, że żona karmi i nie pije. Albo wiedzą, że ludzie i tak kupują na nią drinki dla siebie (kiedyś Polacy oferowali nam przynoszenie drinów z baru, bo nie mieliśmy wykupionego all-inclusive – nadal w Polsce traktowane jest to jako bohaterskie cwaniactwo a nie złodziejstwo), albo po prostu taka jest kalkulacja. Ja stwierdzam, że za 14 Euro można kupić litr Famous Grouse, więc olewam to i ide do sklepu. Nie kupuję litra bo to dużo, ale za niecałe 7 Euro kupuję pół litra Grantsa który w grupie wypijamy w ciągu dnia. No właśnie – słońce w końcu wychodzi i choć nadal wiatr jest dość mroźny, to grzeje ono dość mocno. Za mocno :/
Ale zanim opowiem o mojej spieczonej głowie… Otóż leżymy sobie, dzieciaki kąpią się w basenie, jest cisza spokój, wydaje się, że nic nie może nas zaskoczyć. Wtedy widzę Emila. Emil to syn mojej siostry – kuzyn Franka, starszy od niego o półtora miesiąca. Mieszka w Szwecji i moja wiedza na temat jego położenia jest taka, że właśnie powinien tam być. Dlatego też myślę sobie, że chyba przeholowałem ze słońcem – nie wiem dlaczego miałby nagle znaleźć się tu. Ale Emil jest TU. To nie fata-morgana. To nie mój sen.
Lubię w niespodziankach ten moment w którym mój mózg próbuje ogarnąć sytuację i zastanowić się co się dzieje. Marta przylatywała już ze Szwecji kilka razy w ramach niespodzianki, ale zazwyczaj ja sam brałem udział w niecnym planie. Ostatnio zarówno na 60-te urodziny Taty jak i 60-te urodziny Mamy, które były rok później. Tym razem nikt nie wiedział co się święci – wtajemniczona była oczywiście Agnieszka z kioskzwakacjami.pl, która razem z Martą cały niecny plan uknuła. Obok Emila po chwili wyrasta prawie dwuletni Jasiek, a razem z nim Marta z małym, dwumiesięcznym Filipem w wózku, oraz jej mąż Maciek. Krótko mówiąc – na drugi tydzień nasza wycieczka powiększyła się z 11 do… 16 osób. Grubo 😀
O ile ogarnianie 11 osób jest trudne, o tyle ogarnięcie tak dużej grupy wydaje się kosmiczne, ale prawdę mówiąc udaje się całkiem sprawnie. Pomaga fakt, że kompleks hotelowy jest dość mały, a pokoje mamy wszyscy obok siebie. Serio, nikt mi nie powie, że nie da się sprawnie wyjechać dzieciakami – my mamy ich już teraz ze sobą… 8.
Pięciolatki: Igor, Emil, Franek,
trzyletnie Lila i Ala,
półtoraroczny Jasiek
i dwa bobasy w postaci Heleny i Filipa.
Co robić. Siedzimy na basenie 🙂 Woda nadal nie zachęca dorosłych do wejścia, ale słońce pali całkiem mocno.
No właśnie. Za mocno. Zimny wiatr kompletnie mnie oszukał. Choć nasmarowałem sobie głowę filtrem 30, to okazało się to byt słabe. Moja skóra na głowie przyzwyczajona jest do słońca, ale jest przecież marzec, a ja przez pierwszy tydzień chodziłem w czapce. W ogóle ostatnio ciągle chodzę w czapkach – jestem łysy już prawie 10 lat, ale czapki nałogowo noszę od niedawna. To mnie zmyliło. Wieczorem głowa szczypie, a rano okazuje się, że lekko ją poparzyłem. Ratuje mnie krem z aloesem. Który wcieram. I wcieram. I wcieram.
Przy basenie zresztą co chwilę komunikaty nadaje Skin Tone Instructor, czyli pani sprzedająca kremy do opalania 🙂 Ale co by nie mówić jesy potrzebna – mnóstwo opalających się na czerwono Brytyjczyków potrzebuje takich porad.
Oh wait. Ja też. Wstyd :/ Obiecuję poprawę.