Nie, nie udalismy się do Dixielandu czyli południowych stanów amerykańskich, zwiedziliśmy jedynie południe wyspy czyli półwysep Jandia – charakterystycznie zwężoną część Fuerteventury.
Obudziliśmy się przed dziewiątą, czyli dość normalnie – pamiętajcie o godzinnym przesunięciu czasowym. Zresztą spać poszliśmy zdrowo przed dziesiątą, więc wszelkie zmęczenie odpłynęło w siną dal. Zmniejszenie klimatyzacji poskutkowało nieco gorącą nocą, ja jednak trochę boję się ustawiać ją na zbyt dużą moc – zawsze kończy się to moją chorobą.
Plan od samego rana był dość jasny – zjedliśmy śniadanie i pognaliśmy do hotelowej wypożyczalni samochodów. Niestety małżeństwo Niemców które stałow kolejce przed nami zgarnęło nam sprzed nosa ostatni samochód. Właśnie – Niemcy. Jest tu ich pełno, natomiast wogóle nie widzimy naszych ukochanych Brytyjczyków. Nie ma już tatuaży, hippisów pamiętających szalone lata 70te oraz ich obfitych żon, są natomiast dystyngowane starsze panie oraz ich wąsaci mężowie porozumiewający się w języku który przyprawia naszego Prezydenta oraz jego brata o gęsią skórkę. Jest też niestety dużo Polaków – piszę „niestety” gdyż jak wiecie mamy z Polakami na wyjazdach same złe doświadczenia – co zrobić.
Tak więc samochodów jak się okazało nie ma. Na dziś, na jutro i pojutrze. Całe szczęście nie straciliśmy głowy, i po krótkiej rozmowie na recepcji pomknęliśmy z Marysią w stronę miasta do mieszczącej się tam wypożyczalni (Marta i Mama poszły na opowieści rezydentki, ale już tak bardzo się z nich wyleczyliśmy, że nawet nie będę im poświęcał miejsca na blogu)
Jeszcze jedna dygresyjka. Staram się porozumiewać po hiszpańsku. Sprawia mi to przyjemność, przypominam sobie ten język (nadpisany w mojej głowie francuskim) i daje nam to duże, duże chody u localsów. Nie będę powtarzał się, ale napiszę tylko krótko że Hiszpanie w przeciwieństwie do nacji frankofońskich bardzo doceniają to że ktoś mówi w ich języku. Marta też co nieco pamięta więc jest nam raźniej. Pomogło to nam bardzo w załatwianiu samochodu – pan był bardzo miły, zamienił już po wypożyczeniu Renault Clio (któregi pierwotnie chciała Marta) na Nissana Micrę (Clio miał tylko 3 drzwi, więc wsiadanie ciężarnej i kulejącej byłoby katorgą), a nawet załatwił nam rejs katamaranem na piątek. Otóż podobno ten katamaran który widać na większości zdjęć i w większości ofert to łódź mogąca pomieścić… 110 osób! Istny Titanic. Pływający oczywiście głównie na silniku.
My płyniemy kilkunastoosobową jednostką kierowaną przez kapitana który podobno opłynął świat. I tak, tak, nie jestem już tak podejrzliwy w stosunku do tego co mi sprzedają, po Sukru mamy same dobre doświadczenia 🙂
Ruszamy więc na podbój Jandii. Byliśmy już tam dwa lata temu, podczas wielkiej objazdówki po Fuercie – razem z Adamem i Sylwią, ale nie mieliśmy wystarczającej ilości czasu aby pobyczyć się na plaży nad Atlantykiem. Przypomnę więc – plaże wschodnie (od wybrzeży Afryki) są piaszczyste, plaże po stronie zachodniej (od Atlantyku) są kamieniste i pełne klifów.
Jedziemy na południe i już po kilku kilometrach widzimy wydmowe góry i przypominamy sobie że to własnie tu znajduje się bajeczna plaża na której spędziliśmy czas z Sylwią i Adamem. Zjeżdżamy na nią i byczymy się przez dobrą godzinę. Dodam tylko, że niebo cały czas jest pełne chmur i wcale nie jest tak gorąco, ale już jutro temperatura ma podnieść się do 25, a w czwartek do 27 stopni.
Opuszczamy plażę i kierujemy się dalej na południe, do Moro Jable. Następnie skręt w górską drogę i długa trasa górskimi żwirowymi dróżkami, na drugą stronę gór – aż do plaży Cofete. Właśnie te górskie ścieżki powodują, że nie ma tam wiele ludzi (nie prowadzi tam żadna autostrada) i jest to jedno z bardziej magicznych miejsc na wyspie. Ostre, wulkaniczne stożki gór i wielkie fale Atlantyku to niezapomniany widok. Kładziemy się na piasku, a kiedy słońce zbytnio nas nagrzewa decydujemy się na kąpiel.
Wszystkie przewodniki ostrzegają przed pływaniem w tym miejscu – rzeczywiście przybój jest strasznie długi, a prądy wsteczne bardzo silne. Dość rozsądnie nie wypływamy zbyt głęboko, taplamy się przy brzegu – choć trudno to nazwać taplaniem – wielke fale dosłownie wyrzucają nas na brzeg.
Wychodzimy na brzeg, kładziemy się, suszymy i nagrzewamy w słońcu. I własnie wtedy przychodzi Dziad – wielka, pojedyńcza fala niezakłócona żadnymi innymi falami. Przychodzi, wlewa się niespodziewanie na plażę i w ułamkach sekund pędzi w naszym kierunku. Wszystko nagle staje się dla mnie jasne, zupełnie jak w zwolnionym tempie w filmie akcji. Fala nie jest groźna, to po prostu woda wlewająca się na plażę. Wokół nas jednak leżą wszystkie nasze rzeczy. Słyszę krzyk Marty, zrywam się, omiatam wzrokiem rzeczy i chwytam plecak z leżącym na niam aparatem. Na to zużywam wszystkie swoje „punkty ruchu”, ułamek sekundy później woda zalewa nasz koc, ręczniki i ubrania, a także niestety Marty ładowarkę do aparatu. Wracamy więc owinięci w szale i pozostałe resztki garderoby 🙂
Tym razem wyjeżdżamy z Cofete dość wcześnie, a i dzień jest dłuższy – przecież to czerwiec, nie październik. Mamy dość czasu, aby skręcić w prawo i dotrzeć do samego czubeczka Jandii – latarni morskiej. robimy trochę zdjęć i wracamy na asfalt. Słońce godzinę przed zachodem, dodajemy gazu i przed zmrokiem wracamy do hotelu. Przez kolejne dwa dni zwiedzamy północ wyspy, potem katamaran, następnie wycieczka do Oasis Papagayo (wielkiego Zoo w którym już byliśmy) i… kto wie?