5016

Zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy wzdłuż zachodniego wybrzeża. Nie jest ono tak przyjazne jak wschodnie – niskie i zasypane piaskiem z Sahary – za to upstrzone łańcuchami górskimi i klifami o które rozbija się Atlantyk. Marysia wybrała kilka miejsc w które mieliśmy dotrzeć, między innymi oczywiście plażę na której stoi wrak amerykańskiego okrętu „American Star” do którego nie zdążyliśmy dotrzeć w zeszłym roku.

DSC_5971.jpgPierwszy postój to La Pared (ściana) – malownicze miejsce (jak każde tutaj) w którym fale rozbijają się o skały. Przy podchodzeniu do plazy zauważyliśmy jakiś ruch na pobliskim pagórku. Podbiegły do nas małe zwierzątka (których niestety nie jesteśmy w stanie zaklasyfikować) przypominające świstaki, czy pieski preriowe. Spotykaliśmy je dzisiaj jeszcze kilka razy (chyba nie te same, chociaz może potrafią szybko biegać :D). Odciągnęliśmy Martę (siłą) od fal i pojechaliśmy na północ.
Problem z American Star jest taki, że po pierwsze na plaze na której spoczywa nie ma ładnej drogi (a my mamy Micrę a nie Jeepa), a po drugie według pana z wypożyczalni teraz cały wrak jest zakryty wodą. Nie wiedzieliśmy jednak czy nie powiedział on nam tego tylko po to aby uchronić samochód przed jazdą po żwirze , a Marysia koniecznie chciała byśmy tam pojechali.

DSC_6076.jpgWiększość skrętów w lewo okraszona była wielkimi tablicami „ZONA MILITAR” więc nawet nie próbowaliśmy tam wjeżdżać, następna droga pokazała nam tą tablicę dopiero po kilometrze jazdy.
Nie poddawaliśmy się i wjechaliśmy w kolejną. Mikrogarby powodowały że samochód cały się trząsł i baliśmy się że zaraz odbędą się dwa porody – trochę wcześnie prawdę mówiąc :] Przejechaliśmy tak dobre kilka kilometrów i dojechaliśmy do morza. Wraku nie było widać, za to w oddali majaczył jakiś ciemny trójkąt który mógł być dziobem statku. Droga nie była już aż tak nierówna więc pojechaliśmy jeszcze kilka kilometrów wzdłuż morze i… zobaczyliśmy rzeczywiście malutki kawałek okrętu wystający ponad wodę. Pan z wypożyczalni miał rację.
Miał też rację kiedy mówił nam abyśmy tam wogóle nie jechali. Otóż kiedy wsiedliśmy do samochodu Mama powiedziała że rzeczy w jej torebce są jakoś dziwnie poukładane. Zignorowaliśmy to, w końcu – czemu miałoby coś się stać? Prawda dotarła do nas dopiero w najbliższym miasteczku, kiedy to zdecydowaliśmy się zwiedzić kościółek. Na ostatnim lub przedostatnim postoju ktoś jakimś cudem dostał się do naszego samochodu (Marta twierdzi że zamykała, ale może się nie zamknęło?) i zgrabnie oczyścił nasze portfele z gotówki. Tak – tylko z gotówki. Nie tknęli kart ani niczego innego. Bardzo dziwna sprawa… Tak dziwna że w pierwszej chwili nie chcieliśmy w to uwierzyć, ale cóż – kasa znikła a na pewno cztery osoby na raz nie zapomniały o jakimś nagłym wydatku.
Wielki majątek to nie był – my 100 euro, marta 150, mama 20. Całe szczeście żyjemy w czasach kart i bankomatów…

DSC_6215.jpgNa pocieszenie pojechaliśmy do znanej już przez nas wioski o dźwięcznej nazwie Ajuy (czyt. „Ahuj”) na małe conieco i podziwianie czarnej plaży.

Muszę w tym momencie dodać, że fale w tym roku są o wiele mniejsze, a podobno to właśnie teraz powinny być duże, a nie w październiku… Tak więc miejsce rozbijania się fal nie wyglądało tak malowniczo jak ostatnio, ale czarny jak węgiel piasek (a raczej pył wulkaniczny) nadal zrobił na nas wrażenie. Oczywiście szczególnie na Mamie i Marcie które widziały go po raz pierwszy.

DSC_6277.jpgPorobiliśmy trochę zdjęć i ruszyliśmy w dalszą drogę. Robiło się coraz później, więc niestety niektóre atrakcje nas ominęły – kościół w Betancurii był zamknięty na cztery spusty (jak zresztą spora część tutejszych kościołów przez większość dnia). Zatrzymaliśmy się więc jeszcze w kilku malowniczych punktach widokowych po czym posiedzieliśmy prawie do zachodu słońca na czarnej plaży Poso Negro. W hotelu jak zwykle nie starczyło nam energii na nic więcej niż kolację.