Ponieważ (Górecki, nie zaczyna się zdania od „ponieważ”! :P) zdawałem sobie sprawę że okres aktywniejszego spędzania czasu już minął postanowiłem przekonać żeńską część wycieczki do spędzenia tego dnia na plaży a nie na basenie (chociaż tyle). Marta koniecznie chciała jechać na Cofete, ale pomysł spotkał się z chłodną kalkulacją Marysi i (całe szczęście) wyparował 🙂 Przypomnę, że Cofete to ta plaża za dłuuuuugą i krętą drogą na samym południowym czubeczku wyspy. Corralejo też jest za daleko, zdecydowaliśmy się więc pojechać na najbliższą Playa de Sotavento.
Wypożyczyliśmy samochód i udaliśmy się na miejsce. Ludzi na plaży było całkiem mało, czego nie można powiedzieć o wodzie – tam roiło się wręcz od windsurferów. Rozłożyliśmy się nad samym brzegiem morza. Tu muszę opisać jak wygląda plaża – otóż aby dojść do samej wody należy przejść dobre kilkaset metrów mokrego i twardego piachu na którym jak nietrudno się domyślić jeszcze niedawno znajdowała się woda. Zresztą w odległości kilkuset metrów na północ majaczyła toń mini jeziorka plażowego – podczas przypływu woda przelewa się i zalewa plażę.
Nasmarowaliśmy się olejkami i rozpoczęliśmy proces opiekania. Aha, zapomniałbym, po drodze zatrzymaliśmy się w supermarkecie w celu nabycia owoców a także parasola – Marta kupiła go za 6 Euro. Była z niego bardzo dumna az do czasu gdy (w kilka sekund po tym gdy stwierdziła że to najlepiej wydane 6 Euro w jej życiu) wiatr nie porwał go do morza. Z parasola już za chwilę została bezładna kupa drutów i powłoki, a ja mogłem spokojnie powiedzieć „a nie mówiłem?”. Bo mówiłem 🙂
Nagle zauważyliśmy, że jeziorko przybliżyło się do nas znacznie, a nawet opłynęło nas od tyłu. Wiał coraz silniejszy wiatr a ono przez to z niewiarygodną prędkością zmieniało swoje położenie. W tym samym czasie zaczął się przypływ i fale coraz bardziej zbliżały się do pagórka który oddzielał nas od wody. Zaczynaliśmy czuć się jak w potrzasku. Poczekaliśmy jednak jeszcze kilkanaście minut i obserwowaliśmy z rozbawieniem kolejne osoby które albo zostawały wypędzone ze swojego miejsca przez przesuwające się bajoro, albo zostawały zalane przez coraz to silniejsze fale. Ale my pomni doświadczeń z Cofete zachowaliśmy pełną czujność!
Zebraliśmy rzeczy i zjedliśmy lunch – prawdę mówiąc po raz pierwszy o ludzkiej porze – było około 14.00. Niestety kiedy wróciliśmy na plażę wiatr okazał się zbyt silny – tony piasku przenoszone z olbrzymią prędkością przyklejały się do naszych nasmarowanych olejkiem ciał i z minuty na minute przypominaliśmy coraz bardziej piaskowe babki. Podjęliśmy decyzję o ewakuacji na basen, gdzie po raz kolejny siedzieliśmy az do zmierzchu.
Ale, ale! Tym razem udało mi się zebrać towarzystwo do kupy i zamiast iść spać o jakiejś kurzej godzinie pojechaliśmy do miasta. I tu niestety okazało się, że miasto jakie takie nie istnieje – to kilka tandetnych stoisk hinduskich, pełno turystycznego badziewia i kilka marketów. Zero knajpek czy innych fajnych miejsc gdzie możnaby spędzić wieczór. Gdzież tam temu miejscu do Lanzarote, nie wspominając już nawet o naszym ukochanym pasażu w Turcji!
Wsiedliśmy więc do samochodu i pojechaliśmy do Moro Jable. Tam znaleźliśmy małą knajpkę z muzyką na żywo (Lifemusic jak to tu piszą 😉 ) i po raz pierwszy po ludzku spędziliśmy koniec dnia 🙂