Wiem, wiem. Zaniedbałem bloga. Ale zrozumcie – powrót do zimnych rejonów był dla mnie takim szokiem, że zapadłem w sen zimowy 🙂 Więc najpierw nadrobię ostatni dzień, a potem opiszę co wydarzyło się juz po powrocie.

Ostatni dzień mieliśmy spędzić zgodnie z planem na totalnym wysmażaniu swoich ciał. Rzeczywiście trochę nam tego brakowało i nawet ja zatęskniłem za nieruchomym leżeniem na plaży (no może przez pierwsze 15 minut). Wyjechać na Cabo Verde i wrócić bez opalenizny to trochę wstyd. A ja opaliłem sobie głównie czubek łysej głowy – większość pobytu spędziliśmy przecież na wycieczkach (w wycieczkach jakby to Marysia powiedziała, ona jako Wrocławianka w ogóle nie uznaje słowa „na” :P)

DSC_2116.jpgJa oczywiście po 15 minutach nie wytrzymałem i wyruszyłem w stronę miasta, aby wykonac ostatnie zakupy. Jako, że moje zdolności nieogarniania finansów są legendarne (i bardzo dobrze znane mojej żonie), dostałem 12 tysięcy escudos – i tyle mogłem maksymalnie wydać. Nie śmiejcie się – kursy walut teraz szaleją, my żyjemy gdzieś pomiędzy strefą franka a złotówki a ja mam pewnie – jak to twierdzi moja siostra – „akalkulię” (ona też to ma, ale teraz poprosze o nagrodę Nobla za to, że skończyłem całe trzy semestry matematyki wyższej, ha!)

Ale do rzeczy. Początkowo skierowałem się do sklepu z tshirtami. Niestety tshirty były dość drogie, około 40 Euro i wcale niezbyt urodziwe. Poszedłem więc dalej, skręciłem w prawo i… usłyszałem głośne „welkom, maj friend! Ju kept jor promis!”

DSC_2122.jpgNo tak. Handlarz który zjawił się pierwszego, czy drugiego dnia i którego ptraktowaliśmy funkcją „przypomnij mi ponownie za tydzień” wyskoczył ze swojej galerii. Nie było wyjścia – powołał się na mój honor. Pomyślałem jednak, że nie po to mieszkałem tyle lat po tej samej stronie Wisły co Stadion X-lecia, żeby teraz po prostu wywalić bez targowania się 12 tysięcy! Po pół godzinie targowania się kolega stwierdził że napewno nie jestem brytyjczykiem – ci biorą od razu wszystko po tej cenie którą im się podaje, lub wychodzą bez targowania. To otworzyło mi kolejne możliwości popisów erystycznych. Opowiedziałem o emigracji do UK i Irlandii, podałem trochę zarobków polskich i brytyjskich. Summa summarum wyszedłem ze sklepu nez 10 tysięcy, ale z trzema małpkami (tak, tak te od zasłaniania uszu, oczu i ust), garścią koralików, tshirtem dla Mary, żółwikiem dla Mamy, i hipciem dla Marty. Początkowo miałem wydać 12000 na jedną figurkę. Zgłupieli.

DSC_2145.jpgWróciłem posmażyć się jeszcze trochę i wykąpać. Czas płynął nieubłagalnie i już za chwilę mieliśmy pakować się do autokaru jadącego w stronę lotniska.

Tym razem przeszliśmy normalną odprawe paszportową i ruszyliśmy…

Nie wiem czy pasażerowie mają swoje prawa podczas międzylądowań, ale chyba będe musiał to sprawdzić. Międzylądowanie w Barcelonie (gdzieś o 1 w nocy) trwało ponad godzinę. Tankowanie, zmiana załóg. Klimatyzacja przy zasilaniu naziemnym prawie nie działa, wyjść oczywiście tez nie można. Załoga była bliska buntu. Stewardessy tej – jakże luksusowej – linii Cyprian Airlines (albo podobnie) nie grzeszą niestety uprzejmością, więc sytuacja rzeczywiście była napięta. Kiedy jeszcze kazano nam wyłączyć telefony komórkowe (bo jest tankowanie i może wybuchnąć) i powiedziano, że niestety w związku z (tutaj wstaw dowolny bullshit) nasz odlot może przesunąć się o godzinę, nie bacząc na możliwość wywleczenia przez policję, rzuciłem w stronę obsługi soczyste przekleństwo. Chyba nie zostało niestety zauwazone – a szkoda, mógłbym pójść śladami Rokity. Gdy pasażerowie zaczęli dobierać się do drzwi celem wpuszczenia świeżego powietrza, pilot nagle wynegocjował coś z lotniskiem i ruszyliśmy.

Na Okęciu nasz piękny nowy terminal jak zwykle kazał nam czekać na nasze bagaże chyba z pół godziny. Ale kiedy już się pojawiły, wyjechały jako pierwsze! Niesamowite.

Zdążyliśmy ledwo przed porannym korkiem (była godzina 6.30 rano, dla nas tak naprawdę 4.30). Zaciągnęliśmy więc rolety i spać!