Jeśli Santiago można nazwać małą Afryką, to Sao Vincente z pewnością zasłużyło na miano małej Brazylii. Szczególnie jeśli tak jak my – zupełnym fartem – załapiesz się na karnawał.

O tym, że odbywa się teraz karnawał wpadliśmy już w Polsce – Mama powiedziała, że przecież najbliższy czwartek to Tłusty Czwartek, więc wracamy w Środę Popielcową. Co za tym idzie we wtorek odbywa się na wyspach karnawał. Całe szczęście w ten dzień zorganizowana była wycieczka na tę wyspę gdzie jest on najbardziej okazały.

DSC_1634.jpgPo sześcioosobowej wycieczce na Santiago, Marysia zażartowała, że następna będzie jeszcze mniej liczna. I… okazało się to prawdą! W stronę lotniska pojechaliśmy w pięć osób – jedno małżeństwo, my, i chłopak z Litwy, który towarzyszył nam na wszystkich wycieczkach – tym razem bez swojego brata. Lot oczywiście nie mógł odbyć się planowo, czekaliśmy na samolot ponad godzinę, dolecieliśmy więc na wyspę z niemałym opóźnieniem. Na lotnisku przywitał nas przewodnik – po dwóch poprzednikach posługujących się amerykańskim akcentem nie zrobił na nas wrażenia, ale później okazał się najlepszym z całej trójki.

DSC_1654.jpgW tak małej grupie wszystko można ustalić indywidualnie. Ustaliliśmy więc – zgodnie z jego zaleceniami – że nie będziemy błąkać się po całej wyspie, tylko zwiedzimy Mandelo – największe miasto na wyspie, zobaczymy najlepsze miejsca widokowe i ciekawe punkty, aby później, około czternastej włączyć się w karnawał. Odbywa się on za dnia – to dobrze, baliśmy się że później i wiele z niego nie zobaczymy. A przecież musi skończyć się o północy, później zaczyna się Wielki Post!

DSC_1641.jpgPogoda dopisała. Małe cumulusy zdobiły błękitne niebo, woda przybrała kolor turkusu znany z folderów turystycznych i filmów. Zatrzymaliśmy się na plaży, aby zrobić kilka zdjęć i obejrzeć łódki rybackie. Przewodnik opowiedział nam o tym jak rybacy, zaskoczeni wiejącym tu czasami wiatrem niosącym ogromne ilości piasku nie mogą wrócić do brzegu i decydują się… płynąć z prądem do Brazylii! To ten sam prąd, który wynosił statki płynące do Nowego Lądu – to właśnie między innymi dlatego trasa do Ameryki wiodła przez Capo Verde.

DSC_1662.jpgPrzewodnik był bardzo rozmowny i spontaniczny. Mogliśmy w pełni docenić przewagę tych wysp nad choćby Turcją, gdzie każdy dowcip, każde zdanie i każda zagadka pilota jest rutynowa i wypowiadana po raz milionowy kolejnej grupie turystów. Tu wszystko jest dziewicze i pół amatorskie. I niezaprzeczalnie ma swój urok. Po zobaczeniu miasta z różnych perspektyw i punktów widokowych – a jest co oglądać, bo wyspa w przeciwieństwie do Sal jest dość górzysta – pojechaliśmy do miasta przejść się uliczkami i poszuć jego klimat.

DSC_1676.jpgTak jak pisałem Sao Vincente przypomina bardziej Karaiby, czy Amerykę Południową, szczególnie Brazylię. Większość mieszkańców to rzeczywiście Mulaci z o wiele jaśniejszą skórą niż ich krajanie z Santiago. Miasto, choć podobno biedniejsze niż Praia, zrobiło na nas o wiele lepsze wrażenie. Uliczki są węższe, ruch samochodowy o wiele mniejszy, ale domy o wiele bardziej kolorowe, a ludzie naturalni i uśmiechnięci. Może tez dlatego, że za chwilę miał rozpocząć się najweselszy dzień na wyspie.

DSC_1683.jpgNastępny przystanek to lokalny targ rybny. Mnóstwo ryb, mnóstwo krzyku i zapach ryb. Świeże ryby przywożone i wysypywane do misek są za chwilę patroszone tarkami zrobionymi z pustych puszek po konserwach. Za chwilę przenosimy się na targ owoców – inny niż na Santiago, bo odbywający się w hali. Tu trochę spokojniej, w powietrzu unosi się zapach warzyw, ziół i czosnku… importowanego z Chin – a jakże. Próbuję manioka – białego korzenia przypominającego dużą pietruszkę. to podobno dzięki niemu w Afryce wiele osób nie umiera z głodu. DSC_1696.jpgMoże rzeczywiście jest on dość odżywczy, ale w smakuje jak… marchewka pozbawiona smaku. Kupujemy też suszone papryczki piri-piri, jeden woreczek starczy na bardzo długo. Jeśli dotkniemy do oczu lub nosa palcem w którym trzymaliśmy papryczkę, mamy kilka sekund na znalezienie wody. Dużej ilości wody. Inaczej można się wściec. Podobno ostrość tej papryczki doceniają nawet Meksykanie przegrycający na codzień papryczki jalapeno.

DSC_1695.jpgW międzyczasie jedziemy do restauracji wybrać menu, tak aby nie stracić dużo czasu podczas lunchu na czekanie na potrawy. Obejrzeliśmy jeszcze plantację – niestety także irygowaną, jedyna wyspa posiadająca odpowiednie naturalne nawodnienie z powodu dostatnich źródeł dobrej, mało słonej wody to Sao Antao, na którą nie zdążyliśmy się wybrać. Ta położona na zachodnim krańcu archipelagu wyspa jest również najbardziej zielona.

DSC_1716.jpgPod koniec pierwszej części wycieczki zobaczyliśmy też… lokalne pole golfowe. Golfa przywieźli tu oczywiście Brytyjczycy, którzy tak przy krykiecie i polo w Indiach i na Karaibach zostali prześcignięci przez lokalnych zawodników! Zastanawiacie się pewnie jak możliwa jest gra w golfa na terenach powulkanicznych z tak małą ilością wody, czyli właściwie bez trawy. To proste, wymyślono tu „czarną” odmianę golfa! Pole golfowe to ubita ziemia porośnięta gdzieniegdzie akacjami, a okolice dołka sa utwardzone przez wylanie tam dużej ilości oleju. Spokojnie, spokojnie, pod spodem położone są wielkie płaty folii (inaczej zresztą olej podczas pory deszczowej zupełnie wsiąkłby w glebę.

DSC_1753.jpgNa obiad zdecydowaliśmy się – po raz pierwszy w życiu – na homara. Normalnie jest on dość drogi, tu o wiele tańszy, a zresztą na wakacjach pieniądze liczy się inaczej 🙂 Tym bardziej, że płaciliśmy tylko różnicę między standardowym obiadem, który wliczony był w koszt wycieczki.

Marysia wybrała homara w potrawce, ja zamówiłem grillowanego – całego wielkiego zwierzaka z włochatymi odnóżami przypominającymi wielkiego pająka.

Mięso – dla tych którzy nie mieli okazji spróbować – smakuje podobnie jak bardzo delikatny kurczak, a właściwie jeszcze delikatniej. Nie dziwne że był on zawsze królewskim daniem.

DSC_1721.jpgPrzejeżdżamy jeszcze koło domu Cesarii Evory (niestety poszła do lekarza, więc nie możemy się z nią zobaczyć, przed domem natomiast stoi jej córka, którą uwieczniłem na zdjęciu) i przechodzimy obok knajpki w której Wojciech Cejrowski kręcił swój odcinek Boso przez Świat traktujący o karnawale.

DSC_1920.jpgWłaśnie – zbliża się godzina czternasta – start procesji karnawałowych. Całe miasto ustawia się wzdłóż głównych ulic którymi ma przebiegać karnawałowa procesja. I tu rzeczywiście trudno nie zgodzić się z Cejrowskim karnawał na Capo Verde w niczym nie przypomina tego z Wenecji. To nie arystokratyczne tany-tany z wachlarzykami i twarzami okrytymi bladymi maseczkami na kijkach. To pulsujące energią miasto – roztańczone w rytm bębnów. Rzeczywiście wiem teraz czemu niewolnicy nie mogli ich używać. Ta sama energia mieszkańców Czarnego Lądu, która stworzyła w Ameryce Północnej bluesa, pulsująca rytmicznie w rytm serca autochtonów, przepływa przez dziesiątki bębnów które niosą się po całym mieście. Przed główną ulicą ustawiają się grupy taneczne. Grupy składają się często ze spontanicznie dobranych osób – sa to osoby z sąsiedztwa, klasy ze szkoły, kluby czy inaczej powiązane ze sobą osoby. Każda stworzona w ten sposób grupa zgłasza się do organizatorów karnawału i… myśli nad choreorafią i strojami. Bo te są oceniane – procesja przebiega tak, aby przejść przed komisją dwukrotnie. A po karnawale wybierani są zwycięzcy.

DSC_2007.jpgStroje to połączenie kolorytu rdzennych mieszkańców Afryki i kultur Indian Ameryki Południowej, a nawet północnej. Mamy więc głowy przystrojone wielkimi kolorowymi piórami, stworzone z kartonu skrzydła, czy korony, kolorowe pokrowce na buty, kawałki lustra, cekiny, błyskotki. Każda grupa w zupełnie innym stylu, w innym kolorze. Na jej czele królowa – prowadząca. W grupach małe dzieci, nastolatki, dojrzałe kobiety. Oczywiście także mężczyźni, ale oni jakby przykuwają wzrok mniej (przynajmniej mój oczywiście 😉 ). Skąpo odziane tancerki wyczyniają biodrami takie ruchy, że człowiek zaczyna się zastanawiać, czy to na pewno ten sam gatunek ssaka.

DSC_1818.jpgPomiędzy tancerzami suną przyczepy. Wielkie przyczepy przystrojone na różne sposoby z tancerzami tańczącymi na nich, obok nich, przed nimi, za nimi. Jdna z przyczep symbolizuje piramidy finansowe – podobno całkiem niedawno mieszkańcy wysp (pewnie każdy kraj musi przez to przejść) padli ofiarą jednej z nich. Zamiast więc biadolić naśmiewają się z niej i ludzi którzy w nią uwierzyli – obok wielkich symboli euro i escudos widnieją narysowane schematy zarabiania i miliony które można zarobić. Ludzie przebrani za binzesmenów rozdają papierowe pieniądze i oczywiście tańczą!

DSC_2002.jpgKarnawał wydaje się nie mieć końca. Kończy się jednak nasz pobyt na Sao Vincente – a odlot samolotu wyznacza nam jego koniec. Czyżby? Nie mogło się oczywiście obejść bez przygód. Szczególnie w ten dzień, gdzie zamkniete są wszystkie sklepy, banki i inne placówki.

Po przylocie przewodnik poinformował nas, że wylot zamiast o 18 odbędzie się o 17. Trudno. Jednak teraz, podczas umówionej zbiórki przekazuje nam „dobrą” wiadomość – samolot musi zostać naprawiony, więc wylot opóźnia się o 3 godziny – zostaje przesunięty na godzinę 20.00. Firma funduje nam kolację – więc czemu się martwić? Ruszamy robić zdjęcia. Jednak w ostatniej chwili przewodnik dostaje kolejny telefon – nie wiadomo, czy wylot odbędzie się wogóle dzisiaj! Byłoby świetnie, gdyby nie fakt, iż jutro wylatujemy. Trzebaby się jeszcze spakować, planowaliśmy tez posmażyć się trochę na plaży, przez te wszystkie wycieczki zapomnieliśmy już jak wygląda beztroskie wylegiwanie się na leżaku. A przecież przylecieliśmy też trochę się wygrzać.

Zbiórka więc zostaje przesunięta na godzinę 19.00. Ruszamy naprzód w karnawałowym pochodzie, aby w pewnym momencie kulturalnie skorzystać (w przeciwństwie do większości uczestników karnawału) z hotelowej toalety. Wychodzimy z hotelu i mój głos (czy pisałem już o tym że teraz ZAWSZE słucham się mojego głosu?) mówi mi, abyśmy zobaczyli czy przy samochodzie nie ma przewodnika i kierowcy. Przy samochodzie nikogo nie ma, natomiast w okolicach miejsca zbiórki spotykamy małżeństwo, które z nami przyleciało – informuja nas, że… plan zmienił się znowu i odlatujemy jednak za 40 minut! Brakuje jednak jednego pasażera – chłopaka z Litwy. Mamy 10 minut do odjazdu. Nie chcemy go tak zostawić (choć i tak przewodnicy zajęliby się nim i poleciałby następnym samolotem), więc wybiegam w tłum i próbuję przez 10 minut go znaleźć. Na nieszczęście miał na sobie kapelusz US Army w woodland camo, a wzór ten jest niezmiernie popularny wśród miejscowych. Mój sokoli wzrok przechodzi ciężką próbę – próbuję w tłumie śniadych twarzy wyłowić jedną Bladą Twarz, jednak w tłumie spotykam pełno czapek, kurtek i koszulek w kamuflaż. Czuję się jak w filmie – w ilu to filmach taka parada stanowiła tło akcji! Przemykam między tancerzami, przeciskam się przez tłum i omiatam go wzrokiem. Bezskutecznie. Wracam do busa – pędzimy na lotnisko, aby zobaczyć, że samolot jeszcze nie przyleciał. No cóż, no stress… Spędzamy pół godziny na lotnisku i wsiadamy do samolotu. Innego niż przylecieliśmy, innych linii lotniczych. Nawet nie próbujemy się dowiadywać – leci na Sal, wpuszczono nas na pokład – lećmy!

Po raz kolejny postanawiamy wieczorem trochę poimprezować jednak nie mamy zupełnie siły. Pobudki o 6 rano robią swoje, tak więc pakujemy się i idziemy spać. Jutro normalna pobudka, normalne śniadanie (w dni wycieczek dostawaliśmy jedynie uchy prowiant) i byczenie sie na plaży. A potem – niestety podróż w stronę Krain Wiecznego Lodu. Brrr.