Dziś pierwsza z wykupionych atrakcji – wyspa Sal, czyli po naszemu „sól”. Wyspa ta kiedyś nazywała się „Płaską” do czasu kiedy odkryto na niej wulkany. A ponieważ warunki naturalne sprzyjały pozyskiwaniu „białego złota”, czyli soli – tak własnie ją nazwano.
Wyspa geograficznie jest trochę połączeniem Lanzarote i Fuerteventury. Na południu – tu gdzie znajduje się nasz hotel – posiada wspaniałe piaszczyste plaże, północ wyspy natomiast ukazuje jej prawdziwie wulkaniczny charakter. Południe wyspy jest bogatsze, tu posiadają domostwa ci z kapowerdeńczyków którym się bardziej powodzi. Biedota mieszka na północy, gdzie próbuje swych sił w rolnictwie. Gleby wulkaniczne są co prawda urodzajne, ale jak już pisałem wody pitnej na wyspie praktycznie nie ma, a pory deszczowe bywają czasami bardzo suche…
Wyspy Zielonego Przylądka tak na prawdę są dość nowe, pod każdym względem. Ludzie są tu od niedawna, przed kolonizacją nikt tu nie mieszkał. Miejscowa ludność to mieszanka ludności portugalskiej i afrykańskiej. Mieszanka w dosłownym znaczeniu – 79% populacji stanowią Kreole (raczej Mulaci, ale oni nazywają siebie Kreolami). 1% to biali ludzie, a reszta to ludność afrykańska, głównie Senegal i inne kraje Arfyki Zachodniej.
Po drugie młode jest też ich państwo. Niepodległość to 5 lipca 1975 rok i prawde mówiąc miejscowi twierdza co innego niż Wojciech Cejrowski – istniała (i istnieje) Partia Niepodległości Capo Verde, mają bohatera narodowego który o niepodległość walczył (choć niekrwawo, przecież to Rewolucja Goździków). Ale Portugalia wiele nie uczyniła by wyspę ocalić dla siebie. Może i lepiej? Trudno ocenić. Być może ideowo tak, ale ekonomicznie wyspa zaczęła popadać w ruinę. Spójrzmy na Kanary i ich poziom, porównajmy go z Capo Verde…
Młode jest też społeczeństwo, nie ma tu właściwie starszych ludzi, 75% populacji stanowią nastolatkowie!
I w końcu młode są inwestycje. Masowe wycieczki na wyspy zaczęły być organizowane dosłownie kilka lat temu i teraz właśnie można przekonać się po raz ostatni jak wygląda ta wyspa w formie w miarę dziewiczej. Niestety o zrównoważonym rozwoju na miarę Lanzarote pewnie nie może być mowy. Miejscowy przewodnik powiedział – za 5 lat wyspy będa zupełnie inne. Z jednej strony wzrośnie zatrudnienie, z drugiej… większość terenu będzie wykupiona przez Włochów (którzy twierdzą, że to Włoch pierwszy odkrył wyspy, a dokładnie Boa Vistę), Portugalczyków, Hiszpanów i Anglików. I znowu powtórna kolonizacja… Miejscowa ludność na wykup terenów raczej sobie nie pozwoli. Jedne z lepszych miejsc pracy można znaleźć na lotnisku – strażak zarabia 1500 EU miesięcznie, praca kierowcy to ok 800 EU, praca w hotelu to mniej niż 400 EU.
Pokręciliśmy się trochę po miasteczkach i dojechaliśmy do malowniczego pęknięcia skalnego, które rozbija fale wzbijając fontanny wody na kilkanascie metrów w górę – Buracona. Wiatr jest w tym roku silniejszy niż zwykle, fale też dość duże, więc choć nie popływaliśmy na surfingu, to możemy nacieszyć oczy. Czarne skały, zielone glony, do tego kolor wody, nieba i biała piana – oceńcie sami.
Następny przystanek to fata morgana (kto oprócz Suchego wie co to Chata Morgana? :P). Zatrzymaliśmy się na kamienistej pustyni, a oczom naszym ukazało się wielkie jezioro. Jeden z „panów Staszków” chciał zrobić lepsze ujęcie i poszedł w jej kierunku. A może chciał się wykąpać? A może nie wierzył i myślał że to woda? A może… Niezbadane są dla mnie zwoje mózgowe polskich turystów 🙂
Z pustyni udaliśmy się do odsalarni wody. Widok dość ciekawy, ale infrastruktura znowu w powijakach. Po pierwsze żadnej legendy! W Turcji przy każdej takiej kąpieli wmawiano nam, że odmłodniejemy o 10 lat – nie twierdzę że powinni za każdym razem wciskac kit, ale na pewno odpowiednia historia spodowałaby, że więcej turystów chciałoby się tu wykąpać. A gdzie? W dwóch zbiornikach bardzo słonej wody, z czego jeden czerwony, drugi niebieski. Ten czerwony kolor swój zawdzięcza oczywiście związkom żelaza, choć nie zdziwiłbym się, gdyby była to krew turystów chodzących tam na bosaka. Niestety nie zostaliśmy poinformowani o konieczności wzięcia klapek, a kryształy soli niemiłosiernie kłuły w nogi. Z krwią przesadziłem, nie było to az tak ostre, jednak co kryształ to kryształ.
Na górze też tylko mały sklepik z pamiątkami – nie twierdzę że lubię przybytki stricte turystyczne, ale szkoda mi tych ludzi którzy wciskają turystom gówniane obrazki z piasku, a okazji do zarobku tyle że hoho.
Po spłukaniu się z soli pojechaliśmy na obiad, który rzeczywiście był dobry – o wiele lepszy niż wycieczkowe obiady tureckie. Trwał tez odpowiednio długo – jak na kraj południowy (lub Szwajcarię!) przystało. Na przystawkę carpaccio rybne i malutkie bułeczki, zamiast zupy (na modłę włoską) makaron z sosem, później smażona makrela i ziemniaczki, deser (flan) i espresso na sam koniec.
Przed powrotem zatrzymaliśmy się na plaży, gdzie odbywały się zawody surfingowe. Na wysokich falach pływali na przemian windsurferzy, kitesurferzy i surferzy. Niektórzy z tych ostatnich pomagali sobie… wiosłem – dość komicznie to wyglądało.
Powrót do hotelu, ostatnie promienie słońca, kolacja i spać. Jutro wyjazd o 7 rano… A powoli przyzwyczajamy się do tego czasu.