Dziś obudził mnie damski głos i nie był to bynajmniej głos mojej żony. Był to głos pani z recepcji, która o 6 rano oznajmiła, że  „this is wake up call”. Całe szczęście mój organizm nadal myśli czasem europejskim, więc tak na prawdę nie było az tak tragicznie.

Autokar zawiózł nas na lotnisko, gdzie po raz pierwszy mieliśmy przyjemność skorzystać z lokalnych linii lotniczych. Należą do nich malutkie samoloty LET. Bałem się że będzie gorzej, że będą to dwupłatowce z pilotami w szaliku i czapce pilotce, ale lot okazał się całkiem przyjemny. Jeszcze przyjemniejszy był check-in – po raz pierwszy mogłem przejść przez bramkę nie zdejmując… nic. Także z plecakiem. Bramka nie piszczała, bo była oczywiście wyłączona :]

Ale zanim dokończę, historyjka o której zapomniałem. Otóż wczoraj cały autobus cieszył się niemiłosiernie jak to dwie sprytne dziewoje z naszej wycieczki, nastoletnie córki nasych współwycieczkowiczów, „oszukały system” i wypróbowały jedzenie w róznych hotelach, w tym w 5 gwiazdkowym RIU. To proste, założyły długie rękawy i nikt nie prosił ich o pokazanie bransoletki. Oczywiście Polak  nie nazwie tego kradzieżą, bo przecież nikt nic nikomu nie ukradł. Ot „spryt”. I zupełnie niepodobne to do sytuacji w której zapłaciłbym w salonie za Skodę Fabię, a wyjechał luksusową Superb. Skądże znowu. Ech.

DSC_1263.jpgAle wróćmy do naszej wycieczki. Samolot miał miejsc prawie dokładnie tyle ile nas było, czyli około 16. Pani z kontroli naziemnej poinformowała nas co i jak po czym… wysiadła. W sumie trochę mało miejsca na obsługę. A lot trwa tylko 50 minut. Poza turbulencjami przy lądowaniu – w końcu to bardzo lekka maszyna – było całkiem w porządku.

Wysiedliśmy z samolotu. Wyspa dość podobna, też ciepło, powietrze trochę bardziej wilgotne. Ale czegoś brakuje…

Wiatru! Tak, to właśnie dlatego WZP dzielone są na wyspy nawietrzne i zawietrzne. Tu po prostu nie wieje wiatr. Co oczywiście spowodowało, że od razu zaczęliśmy za nim tęsknić – dość szybko zrobiło się bardzo gorąco.

Wyspa Fogo składa się tak naprawdę z jednego dużego wulkanu. Gdy spojrzymy na mapę geograficzną wyspy, zobaczymy koncentryczne kręgi oznaczające poziomice – wyspa jest okragła, a wulkan jest praktycznie po środku. Przy wyjściu z lotniska powitał nas Nunu, nasz przewodnik. Ze swoją kilkudniową, kręconą brodą i włosami schowanymi pod wełnianą czapką wyglądał bardziej na Jamajczyka. Ale akcent miał iście amerykański – co oczywiście od razu wychwyciło moje wprawne ucho! Później w rozmowie okazało się, że mieszkał przez 15 lat w Boston, Massachusets – więc skoro sam Max Kolonko nie oparł się temuż akcentowi, to co dopiero nasz Nunu! 🙂

Wycieczka na Fogo to właściwie powolne pięcie się busikiem w górę wulkanu. Wiem, że pierwsze skojarzenie to strome zbocze góry, ale wulkan na początku ma bardzo mało nachylone zbocze, a na szczyt biegnie brukowana droga.

DSC_1284.jpgJak pewnie zauważyliście już wczoraj przełamałem się i zacząłem robiś zdjęcia ludziom. Krajobrazy to nic takiego, ale przed fotografowaniem obcych ludzi zawsze jest jakaś taka niepewność. Chociaz przypomniałem sobie odpowiedź Filipa „Axel” Springera, który na pytanie „czy najpierw pytać a potem robić zdjęcie, czy na odwrót” odpowiedział „najpierw robisz zdjęcie, potem spierdzielasz” 😉 Na szczęście uciekać nie musiałem :>

W miasteczku zrobiliśmy mały obchód mijając między innymi chińskie sklepy i zwiedzając muzeum Capo Verde. A w muzeum… kapowerdiańska moneta Jana Pawła II. A z nią oczywiście historia. Otóż jak pewnie się domyślacie tubylcy to głównie katolicy. W roku 1990 przyleciał tu papież i odprawił mszę. Był to styczeń, miesiąc w którym deszczu nie uświadczysz tu nigdy. Pora deszczowa już się skończyła, a na następną trzeba czekać rok. Papież odprawił mszę… w strugach deszczu lejącego się z nieba. Wrażenie musiało być niesamowite…

DSC_1301.jpgPlaże na Fogo, jak na iście wulkaniczną wyspę przystało, są czarne, niczym Playa de los Muertos na Fuerteventurze. Czarny piasek jest oczywiście pochodzenia wulkanicznego. Jeśli spojrzycie na mapkę którą zamieściłem w poprzedniej notce, to zobaczycie, że Fogo jest dalej na zachód od Sal, czy Boavisty, Maio. To własnie na tamtych wyspach osiada piasek przywiany z Sahary (jak na Fuertaventurze), tu niestety jest na to za daleko.

Natomiast reszta wyspy różni się zupełnie od płaskiej i nieurodzajnej Sal. Gleba wulkaniczna jest bardzo urodzajna i nawet przy tak małej ilości opadów, roślinności jest tu wbród. Palmy papajowe, bananowce, nerkowce.

DSC_1315.jpgWjeżdżamy coraz wyżej i słuchamy o dzieciach blondynach z niebieskimi oczami i ciemną cerą. Jak już wspominałem, to potomkowie francuskiego doktora, który w drodze do Brazylii osiadł tu – na Fogo – i zostawił niezłą pulę genową 🙂 I choć było to w XIX wieku, rzeczywiście wśród miejscowej dzieciarni można spotkać niebieskie oczy, czy ciemne blond włosy – oczywiście mówimy o Mulatach! A skoro mowa o dzieciakach, to rzeczywiście, jak przystało na Afrykę, jest ich całkiem sporo. Biegają wzdłuż drogi, żebrają o pieniądze (Nunu powiedział, żebyśmy nie dawali im nic, bo w ten sposób nauczą się żebractwa). Co bardziej przedsiębiorczy sprzedają rzeźby z siarki i zastygniętej lawy.

DSC_1390.jpgZbliżamy się do najwyższegp punktu do którego można wjechać zwykłym busem. Po bokach iście księżycowy krajobraz – zupełnie jak na Lanzarote. Widac jednak także nową lawę – pozostałości erupcji z 1995 roku. Wygląda jak splecione korzenie. Wybuch nie spowodował ofiar w ludziach, spalił tylko kilka domostw.

Na obiad zatrzymujemy się w restauracji prowadzonej przez Francuza. Ja próbuję tradycyjnej potrawy jednogarnkowej – catchupy. To takie czyszczenie lodówki, choć (przynajmniej wersja  dla turystów) potrawa ta przyjemnie mnie zaskoczyła. Zatrzymujemy się jeszcze w miejscu gdzie możemy kupić lokalne wina i kawę – kulturowe pozostałości po francuskim doktorze i powoli zjeżdżamy na dół. Nunu opowiada, że rzeczywiście turystyka tu dopiero się rozwija i trzeba jeszcze dużo zorganizować i wymyślić. A może bym tak tu osiadł i zgodnie z moim wykształceniem zagospodarował to turystycznie? 😀 Średnio kilka – kilkanaście dzieci, z kilkoma kobietami… to znaczy dziewczynami, średnio 15-20 lat. Może blond czupryny bym im nie zostawił, ale… No dobra rozmarzyłem się 😛 Zresztą OCZYWIŚCIE ŻARTOWAŁEM, HA, HA!

Wracamy do samolotu, tym razem nawet nie przechodzimy przez żadną bramkę. Żegnamy się z Nunu i wsiadamy do naszej wspaniałej maszyny. Godzinkę później jedziemy w stronę hotelu. Wokół nas błogi wiatr! Rzeczywiście jest on tu potrzebny. Choć w sumie nie wiem którą wyspę bym wybrał. Sal – płaska, nieurodzajna, ale chłodzona wiatrem, Fogo – Górzysta, urodzajna, ale upalna – a wodę trzeba wwozić cysternami. No tak, chyba nie napomknąłem, że nie ma tam wogóle słodkiej wody… Dlatego też zresztą brakuje tu zupełnie fauny, może poza psami i zwierzętami domowymi. Bo jak tu żyć bez wody?

Jutro Santiago. Najbardziej afrykańska ze wszystkich wysp. Przekonamy się co to tak właściwie znaczy… :]