A miało być tak pięknie…
Wstaliśmy rano podekscytowani surfingiem. W przeciwieństwie do windsurfingu, czy kitesurfingu (które można uprawiac nawet w Polsce) nie ma na świecie wielu miejsc odpowiednich dla wave surfingu, czyli po prostu surfingu. Warunkiem koniecznym są oczywiście duże fale, ale też stosunkowo mały wiatr, czy dobra linia brzegowa – mało kamieni, skał, czy klifów. Najodpowiedniejsze są oczywiście wody oceanów – każdy kto widział fale na Hawajach, czy w Australii (ja tylko w telewizji) wie o co chodzi. Oczywiście nie musza to być fale jak na specjalistycznych filmikach, gdzie surfer ślizga się po boku fali wielkim niczym stok Wierchu Bania w Białce Tatrzańskiej. Oprócz tego danego dnia musi być dobry wiatr – zarówno jego siła jak i kierunek. I tego własnie zabrakło 🙁
Rano, po śniadaniu popędziliśmy do punktu surfingowego gdzie mało zorientowana pani powiedziała że „err taa ekhm chwila spojrze na ocean, hmm taaa uu hmm, chiba można”. Chiba to ona się nie znała , co było widać, bo gdy wróciliśmy o godzinie 12.00, gotowi na pływanie, obecny tam pan stwierdził kategorycznie, że z nauki nici. No to problem. Ja już zdążyłem napisać smsa Czoczowi, że o godzinie 12.00 dnia dzisiejszego będe mógł jako jedyny z naszych znajomych nucić „Surfin’ USA” a tu brzydko mówiąc DUPA. No ale co zrobić…
Czoczo odpisał mi w swoim stylu, że mnie zabije i zatańczy na moim grobie, co przyszło do mnie… Aa właśnie. Nie napisałem o najważniejszej rzeczy dotyczącej komórek na Capo Verde. Otóż oprócz tego że tutejsi nie lubią Amerykanów (bo to handlarze niewolnikami byli, o!) i nie przyjmują dolarów, ani kart American Express, to nie lubia Orange. A raczej nie lubi tej sieci tutjesza infrastruktura komórkowa. Era i Plus dają radę, (Heyah i Play wogóle nie wchodzą w rachubę), a z Orangem bywa różnie. Zasięg zasięgiem, ale najciekawsze jest to, że SMSy z Orange dochodzą… i dochodzą… i dochodzą. Kilkakrotnie. Kilkunastokrotnie. A raczej kilkdziesiąt razy. Rekordzista dostał ich 100. Nadawca płaci tylko raz, ale za to dziś dostałem wiadomość od Łukasza Cz. jakieś 50 razy. Tak, tak, już wiem że mnie zabijesz. Ale prosze o łaskę – z surfingu zostały tylko plany 🙁 [Ale i tak zaopatrzymy sie w kilogramy surfingowych ciuchów marki Billabong, nie surfowaliśmy, ale chcielismy i nawet o tym rozmawialiśmy z panem ze szkoły surfingowej, więc to prawie tak, jakbyśmy nimi byli – Marysia]
{Moja małżowinka zapomniała dodać, że pisze pracę magazynierską o marce Billlla Bąk, więc to tak jakby delikatna kryptoreklama jakbyście nie zauważyli 😛 – Michał}
Choć są też dobre strony tego faktu. Otóż zaoszczędziliśmy trochę kasy, a ta będzie nam potrzebna, bo… wykupilismy chyba wszystkie możliwe wycieczki. Jesteśmy tu w końcu tylko tydzień, więc trzeba postawić na intensywność. Słowem od dziś codziennie gdzieś jedziemy. A dlatego, że wycieczka która stała pod znakiem zapytania jednak się odbywa, a pani rezydentka (bardzo profesjonalna, trzeba przyznać) poprosiła kogoś z poprzedniego hotelu o zamianę z nami. Tak więc plan na najbliższe dni ma się następująco:
Sobota: Objazd wyspy Sal (tej na której mieszkamy)
Niedziela: Fogo – ta z wulkanem i wioską w środku
Poniedziałek : Santiago – wyspa ze stolicą, najbardziej afrykańska ze wszystkich
Wtorek: Sao Vincente – to ta z której pochodzi Cesaria Evora
No a w środę wracamy – tak, tak 🙁
Właśnie, musze przyznać, że wyjazd tygodniowy to jednak mniej niż połowa dwóch tygodni. [Moja żona od zawsze tak mówiła, nie chciała w ogóle jechać na tydzień, ale ja jestem strasznie uparty i nigdy jej nie słucham, a potem zawsze okazuje się że moja WSPANIAŁA ŻONA miała rację;) – Marysia]. {Dobra proponuję kompromis. Te osoby które uważają, że bez sensu wyjeżdżać na tydzień, nie muszą w sumie korzystać z wyjazdu. Przecież trzeba przeczytać i poprawić magisterkę! To nawet dobrze, jako Szwajcarzy musimy uczyć się oszczędności, a w ten sposób zaoszczędzimy połowę na wycieczkach! – Michał}. Owszem, łatwiej jest się na niego wybrać, można przez dwa tygodnie urlopu zwiedzić dwa różne miejsca. Ale tygodniowy wyjazd ma to do siebie, że ciągle odlicza się dni do wyjazdu. Przy dwóch tygodniach jednak dni jest tak dużo, że zupełnie się o tym zapomina.
Ale szczerze, czy chcielibyśmy tu spędzić dwa tygodnie? Chyba nie. Gdyby oferta przewidywała przemieszczanie się z wyspy na wyspę – pewnie tak. Ale tkwić w jednym miejscu przez dwa tygodnie – raczej nie. Tym bardziej, że w samym miasteczku nie ma zbyt wielu atrakcji, a to z nich zawsze najbardziej korzystaliśmy. Klimat wieczorem jest zupełnie inny – jest dość zimno i wietrznie, więc nie ma tu setek kafejek ze stolikami na zewnątrz, tylko raczej zamkniete kluby. Kluby jednak rozkręcają się koło północy, czyli naszej drugiej w nocy. Trochę późno…
Tak więc nie ma co narzekać, tylko przygotowywać się do wycieczek. Aha czemu tym razem wykupiliśmy je w biurze podróży?
Po pierwsze nie widać tu wielu biur lokalnych, a te które są, nie oferują wcale niższych cen. Brakuje nam tu naszego Sukru! Ale o różnicach między Turkami i tubylcami za chwilę. Po drugie wszędzie tu lata się samolotem, więc podróżowanie „na dziko” może się źle skończyć – po prostu nie zdążymy na samolot… A trzeba dotrzeć na lotnisko, polecieć na drugą wyspę, tam też wynająć samochód, zwiedzić, wrócić na czas na lotnisko… Bez sensu.
A więc wydaliśmy trochę kasy na wycieczki, ale co tam – frank silny, raz się żyje, [żona zarabia – Marysia] {w końcu na coś mnie wyrwałaś, czytelniczki bloga zdają sobie pewnie sprawę, że usidlenie Goorka to był nie lada wyczyn – Michał} [no właśnie wyrwanie było prostsze niż myślałam, nie musiałam przynajmniej w nie wplątywać intelektu – Marysia] {Czego??-Michał} [Wiem kochanie, intelekt to dla Ciebie trudne słowo. Skup się lepiej na pieniądzach. – Marysia] {Wybaczcie biedaczce. Od tego pobytu w Szwajcarii zapomina polskiego. Chodziło jej o INSTYNKT. Aha, kochanie, po to wziąłem z tobą ślub, żeby NIE skupiać się na pieniądzach. – Michał} W przeliczeniu na franki nie wyszło to aż tak tragicznie. Większy problem mieliśmy z gotówką, ale o tym też za chwilę.
Miałem najpierw napisać o localsach. Właściwie trudno powiedzieć czy mówimy o localsach, czy o przyjezdnych. Tu kolor skóry nie ma znaczenia, choć widać, że handlem trudnią się głównie ci ciemniejsi, najczęściej Senegalczycy. Jak już pisałem stamtąd też pochodzi większość wątpliwej jakości pamiątek. No właśnie, na Kanarach nagabywaczy raczej nie było. Tradycyjnie, po europejsku – klient do sklepu, a nie sklep do klienta. W Turcji sprzedawcy stali przed sklepem i aktywnie (choć nie nachalnie) zapraszali, uśmiechali się, mówili coś po polsku. A tutaj – no cóż, jak w kraju arabskim, albo w Indiach, ba wydaje mi się (z tego co pamiętam Indie), że jest tu znacznie gorzej. Miejscowi nie nauczyli się jeszcze tego że Europejczycy po prostu tego nie lubią, nie mają chyba tez tej żyłki przedsiębiorczości co Turcy. Nie widziałem ani jednej osoby sprzedającej lody, czy zimne napoje na plaży. Gdy leżeliśmy spaleni słońcem i marzyliśmy o zimnym napoju, jedyne co oferowali przechodzący obok Murzyni to cholerne obrazki z piasku, czy paciorki. Masakra! Mamy już sposób – grzeczne, choć stanowcze „NO!” już od samego początku i odwrócenie wzroku. Działa w większości przypadków.
Ok, teraz wątek finansowy. Jak już zdążyłem napomknąć nacięliśmy się tu na brak akceptacji AMEXu. Szwajcarzy z wrodzoną sobie powolnością nie zdążyli przysłać nam Mastercarda (właśnie ze względu na takie sytuacje skorzystaliśmy z oferty dwóch kart), a moje polskie karty kredytowe już skasowałem. Tak więc poratował nas Tata (za co ci bardzo dziękujemy!) – co byśmy zrobili bez rodziców? 😉
Ale to nie koniec problemów. Nie wazne jaka karta – tutejsze bankomaty wypłacają maksymalnie 20 000 Escudos (oznaczanych także $). 1 Euro to mniej więcej 110$. Czyli 20000$ to zaledwie niecałe 200 Euro. Trochę mało na zapłacenie za wszystkie wycieczki. Lokalne banki są zapchane – wszyscy dostają tu wypłaty w gotówce i wpłacają je na konta. Maszyny drukujące numerki są, ale zazwyczaj nieczynne. A czas płynie po afrykańsku (polecam Heban Kapuścińskiego jeśli ktoś jeszcze nie czytał). Dzisiaj zastygliśmy tak na 40 minut – chcieliśmy wypłacić kasę z karty w okienku. Niestety w okienku można wypłacać kasę tylko z… Mastercard i VISA (wypukłych, nie z Maestro, czy VISA Electron). Wrr. Postanowiliśmy więc pokombinować z bankomatami.
…Jest właśnie 19:06, przyszedł pięćdziesiąty pierwszy sms z groźbą karalną od Łukasza Cz…
Tak więc okazało się że po 15 sekundach od ostatniej wypłaty (…52gi SMS…)można wypłacić znowu 20 000$. Okazało się także, że UBS przyznał nam linię kredytową (albo coś przegapił na łączach Afryka Dzika – Powolna Szwajcaria), więc wypłaciliśmy trochę też z konta UBS. Nie umrzemy z głodu, a wycieczki opłacone.
Resztę dnia spędziliśmy na błogim dosmażaniu. W końcu następny wolny dzień to dzień wyjazdu, czyli środa, a i wtedy być może uda nam się chociaż spróbowac surfingu!
Nie pisałem jeszcze nic o turystach. Tym razem jest tu dość dużo… A tego wam nie powiem, tylko urządzę mały konkursik. Zobaczymy, czy dobrze obstawicie odpowiedź w mini ankiecie 🙂 I resztę opiszę jutro.
[poll id=”2″]A na koniec kuchnia. Jest dość zróżnicowana, choć brakuje typowych potraw regionalnych. To znaczy jest catchupa – mieszanka jednogarnkowa w stylu „czyszczenie lodówki”, podobno robi się ją tydzień (w wersji oryginalnej). Nie wiem czy się skuszę :] Z napojów lokalny jest oczywiście GROG (znany co poniektórym z gry „Monkey Island”). Są różne jego definicje, ale Cejrowski któremu ufam mówi że rum powstaje na Jamajce, a grog właśnie na Capo Verde. Do tego ryby i owoce morza, choć nie tak bogato jak możnaby się spodziewać. Otóż na wyspie po prostu nie ma słodkiej wody, ta która płynie w kranach jest odsalana. Większość dóbr przypływa po prostu statkiem. Ja odnotowałem kolejny sukces, otóż Mariolka (która nie lubi jak się tak na nią mówi :D) gdy ją poznałem, była fanką kuchni tradycyjnej. Pierogi, kiełbasa, mielony, kasza gryczana. Nie to żeby nią teraz nie była, ale jak nasi najwierniejsi czytelnicy pamiętają (może tacy są?) jeszcze na Kanarach pisałem, że je ona jedynie to co już próbowała. Nie trzeba być ekspertem w logice, żeby wydedukować iż znacznie zawęża to możliwości poznawania nowych potraw 😉 A tu niespodzianka – Marysia zaczęła uwielbiać krewetki (ale tylko te duże i musza być dobrze usmażone, i muszą być z czosnkiem, i muszą byc gorące) a dzisiaj… tak tak, ten stwór który patrzy na was ze zdjęcia to nie moja potrawa. Mary zamówiła dziś OŚMIORNICĘ! Świat się kończy! Ja za to spokojnie pałaszowałem stek z tuńczyka, który smakuje trochę jak lekki stek wieprzowy. A ośmiornica? „Zupełnie nie podobna do niczego” cytując Bareję. Nie jest to morski smak ryb, czy krewetek, ani gumowy bezsmak kalmara. Jest biała, trochę puszysta i bardzo delikatna w smaku. Polecamy! [Twoja żona jest teraz światowa, to i światowo musi jeść:) Poczekaj na kawior i wódkę. – Marysia]