Zaczynamy tęsknić za plażą i normalnym hotelowym życiem. Zafundowaliśmy sobie ostrą jazdę – 4 wycieczki w 4 dni i czujemy się tym trochę zmęczeni. Ale na pewno było warto.

O tym, że Santiago – zgodnie z tym co mówiła rezydentka – jest najbardziej afrykańską z wysp przekonaliśmy się jeszcze przed wylotem. Na lotnisku bowiem okazało się, że lot został odwołany, o czym nikt nikogo nie zdołał poinformować. Zanim jednak opiszę całość muszę opisać dokładniej lotnisko. Otóż to mały budynek, coś wielkości naszego starego krajowego Okęcia, później Etiudy. Bilety wypisywane są długopisem, obsługa jeśli akurat ma chęć to stoi tam gdzie powinna. No stress. Dopełnieniem całości była lokalna drużyna piłkarska w zielonych koszulkach polo, która akurat leciała rozegrać jakiś mecz na Boavistę. Sajgon. Arturo – locals pracujący w Itace ruszył do boju i mieszaniną portugalskiego i kreolskiego zaczął wyjaśniać rozleniwionym paniom, że nasz lot to sprawa życia i śmierci.

dsc_0780

Po kilkuminutowych negocjacjach udało się – lot jednak odbył się z międzylądowaniem na Boaviście – wyspie bezpośrednio na południe od naszej. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło – zaliczyliśmy jedną wyspe więcej, choć nie wysiadając z samolotu. Lot na Boavistę trwa tylko 10 minut! To chyba najkrótszy lot w mojej karierze pasażera samolotu i chyba nie zanosi się, aby ten rekord miał być pobity. Boavista, tak jak dwie pozostałe wschodnie wyspy (Sal i Maio), słynie przede wszystkim z pięknych plaż i palm – tu tez zlokalizowane jest mnóstwo hoteli. Jest na niej jednak więcej piasku, przelatując nad nią oczom naszym ukazywały się całe jego połacie, mini pustynie utworzone z kilku, czy kilkunastu wydm. Wyspy można spokojnie rozróżnić po kolorze. Nasza Sal jest czerwona  i płaska – pełna suchej, mało urodzajnej ziemi, ze śladowymi ilościami roślinności. Boavista jest własnie żółta od piasku i troszkę bardziej zielona. Wczorajsza Fogo – czarna od zastygniętej, dość świeżej lawy. A Santiago… Właśnie. Santiago jest brązowo zielona. Gdy ukazała się naszym oczom (po 20 minutach od międzylądowania na Boaviście) zaskoczyła nas zielenią. Na tej górzystej wyspie są źródła wody pitnej, co spowodowało, że właśnie tu osiedliła się największa ilość ludności. Santiago nie ma za to piaszczystych plaż, tak więc masowa turystyka jej nie grozi. Choć kto wie…

DSC_1450.jpgNie wspomniałem na początku, że to chyba najbardziej kameralna z dotychczasowych wycieczek, poleciało nas… 6 osób. Samolot co prawda był – jak na stolice przystało – większy – 50 osobowy, ale nasza grupa liczyła tylko 6 osób. Jeśli weźmiemy jeszcze pod uwagę prawie zupełny brak turystów na tej wyspie to otrzymamy naprawde niepowtarzalną wycieczkę. Szkoda tylko że z dość niemrawym przewodnikiem. Tego z początku zaskoczyła sprawa biletów. Otóż zamiast biletów Sal – Santiago i z powrotem dostaliśmy bilety Sal – Boavista i Boavista – Santiago, o powrotne mieliśmy upomnieć się właśnie u niego. Na początku zbagatelizował sprawę i odłożył załatwienie ich na koniec dnia, z czym było jeszcze wesoło, ale do tego dojdziemy. Na razie wsiedliśmy do małego busika i ruszyliśmy (z kobietą kierowcą!) przed siebie. Ze stolicy – Praia – wyjechaliśmy dość szybko. Po drodze zapoznaliśmy się z materiałami przygotowanymi przez biuro, opisującymi wyspę oraz ogólnie historię Capo Verde.

Okazuje się, że całość procesu uzyskiwania niepodległości nie wyglądała tak kolorowo jak opisywał to bosy Wojciech. Choć niewolnictwo zniesiono w XIX wieku, to stan quasi niewolniczy utrzymywał się aż do uzyskania niepodległości. Złe warunki pracy, głodowe wypłaty i nieludzkie traktowanie przypominało XIX wieczne fabryki europejskie. A prawa wyborcze i pełna demokracja nadeszły dopiero z latami dziewięćdziesiątymi.

DSC_1496.jpgCały dzień to właściwie podróż po tej największej z wysp – podróż przez wiele miasteczek i wiosek, pełnych kontrastów. Ludność Santiago jest w znakomitej większości czarna i choć teoretycznie większość jest Kreolami, to krwi europejskiej jest w nich dość mało. Wyspa przypomina też bardziej Afrykę niż Europę – zdecydowanie polecamy ją tym, którzy z różnych powodów do Afryki lecieć nie chcą, a chcą zobaczyć coś egzotycznego. Santiago jest pomostem między kultura Afrykańską a Europejską, tak jak Turcja stanowi połączenie Europy i Azji. Nie ma tu chorób, niebezpiecznych zwierząt, rozbuhanej przestępczości jak w RPA, czy zamachów terrorystycznych jak na wschodzie. Nie ma konfliktów plemiennych jak w Afryce Środkowej. No stress.

DSC_1569.jpgSą za to dziesiąstki, setki, czy tysiące dzieci. Jak wspominałem przy Fogo, przyrost naturalny jest tu dość spory, przeciętna rodzina ma od 3 do 5 dzieci. Dzieci biegają wszędzie, szczególnie przy drogach. Jako, że nie ma tu zbyt wielu turystów nie wyciągają one rąk po jałmużnę jak na poprzedniej wyspie, tylko wesoło bawią się, krzyczą, biegają, machają do samochodów lub siedzą zamyślone i patrzą się w dal.

Co chwilę mijamy kobiety, które na afrykańską modłę przenoszą różne towary na głowach. To niesamowite, oprócz tego że są one dość ciężkie (ale może właśnie naturalnie tak się wygodniej i zdrowiej nosi), są też chybotliwe. Ale kobiety wydają się mieć wbudowany żyroskop – ze zwinnością Segwaya zwalniają, przyspieszają, obracają się – a skrzynka, miska, czy inny tobołek na czybku głowy – ani drgnie. Niesamowite! Podczas całego dnia tylko raz widziałem gdy coś spadło z głowy – na bazarze, a to dlatego że kobieta zawadziła o gałąź. Bez tego – system jest bezbłędny.

DSC_1551.jpgW miastach i wioskach pełno bezpańskich psów. Wychudzone, chorowite. Wszystkie suki spodziewają się potomstwa. Ale żadnego szczekania – psy po prostu po cichu przemieszczają się od cienia do cienia.

Zwiedzamy ogród botaniczny, który w normalnych warunkach nie zrobiłby na nikim żadnego wrażenia, jednak tu, taka ilość roślinności rzeczywiście jest imponująca. Oczywiście przyrodzie trzeba pomagać – wszędzie zbudowane są systemy irygacji, ale woda jest tu tańsza, bo zwożona jest z gór, a nie na odwrót – jak na Fogo.

DSC_1499.jpgMijamy kolejne samochody. W pewnym momencie zdaję sobie sprawę, że dziewięć na dziesięć samochodów to Toyoty. Pickupy których pełno, małe busiki, terenowe Landcruisery, czy nawet małe ciężarówki. Wszystkie z charakterystycznym „jajem” na masce. Odpowiedź oczywiście trudno uzyskać – przewodnik mów że są po prostu ekonomiczne i dobre na te warunki. Ale to przecież nie jedyny ekonomiczny, dobry samochód… Może to kwestia strategii firmy. Mówiąc o firmach nie sposób nie wspomnieć o jeszcze dwóch. Po pierwsze Shell wydający się mieć monopol na paliwo – nie widziałem innej stacji benzynowej. I po drugie Coca-Cola! Z plakatu wynika że jest na wyspie od 10 lat, w stolicy minęliśmy jej rozlewnię. To śmieszne, bo w każdym miasteczku, na najbardziej zdezelowanym budynku służącym jako bar przymocowany jest szyld mówiący „Beba Coca-Cola”!

DSC_1586.jpgNa północy wyspy zjadamy lunch i powoli udajemy się spowrotem na południe. Po drodze mijamy destylarnię grogu. Pan przewodnik ożywia się trochę (niestety przez większość wycieczki siedzi z przodu i rozmawia z panią kierowcą) i tłumaczy na czym polega destylacja. Polakom? Ech, mało wyedukowany 😉

Kosztujemy świeżo wydestylowanego, jeszcze ciepłego grogu (czyli rumu z Wysp Zielonego Przylądka – po prostu rum jest z Jamajki) i jedziemy dalej na południe. Na wyraźną prośbę przejeżdżamy jeszcze przez stolicę. Tutaj zatrzymujemy się na chwilę na targu owocowym i rynku. Na rynku dzieciaki z laptopami na kolanach. Właśnie skąd te wszystkie tshirty, laptopy i dobre samochody? Z USA! Otóż w USA mieszka więcej kapowerdeńczyków niż tutaj! Część z nich wraca tu na stare lata, niektórzy nawet wcześniej, a część tylko przysyła rodzinie pieniądze i fanty. Mamy więc nieotynkowane, bezokienne domy z pustaków i koszulki Ralph Lauren oraz nowe toyoty, czy laptopy. A na najbardziej zapadniętych domach widnieje napis „Internet, international calls”. Rozmowy przez skype i pokrewne są dość rozwinięte, gdyż monopolista komórkowy narzucił straszne ceny.

DSC_1619.jpgWracamy na lotnisko, gdzie znowu problem – tym razem panie nie rozumieją czemu mają nam wystawić bilety do Sal. Pan przewodnik ożywia się (chyba najbardziej z całego dnia) i w końcu nam je załatwia. Lecimy tym razem bezpośrednio na Sal – całość trwa 35 minut. A na pokładzie serwowany jest nawet soczek!

Jutro ostatnia z atrakcji – wyspa Cesarii Evory, San Vincente i karnawał. Nie wiem tylko czy na niego się załapiemy, rozpoczyna się pewnie dość późno, amy mamy lot powrotny z międzylądowaniem w Santiago, co jest zupełnie nie po drodze. No ale cóż… No stress!