Pierwsza przewaga Capo Verde nad naszymi dotychczasowymi miejscami docelowymi ukazała się w pełnej okazałości już z samego rana. Zmiana czasu! Czy znacie to uczucie kiedy na zimę przestawiamy zegarki i można spać godzinę dłużej? Tu, z różnicą dwóch godzin to naprawdę świetna sprawa.

Zarówno na Kanarach jak i w Turcji poranne pobudki to coś co kłóciło się z dobrym wypoczynkiem. Szczególnie jeśli wieczorem chce się trochę poimprezować. Śniadanie serwowane jest w godzinach 7.30 – 10, ale właściwie już od 9.30 można jeść tylko zimne resztki. Tak więc budzić trzeba było się ok 8-8.30, co na warunki urlopowe nie jest marzeniem. Tu budzę się naturalnie o… 7 rano i w sumie nie chce mi się zbytnio spać, bo mój organizm myśli, że to 9.00. Nie jest to na tyle duża różnica, żeby czuć jet-lag, ale na  tyle duża żeby się wysypiać. Super!

Odgarnęliśmy ciężką, plastikową zasłonę, która pozwala zaciemnić pokój nawet w ciągu dnia. Nadal brak „raju”. Niebo pełne chmur, silny wiatr targa palmami, jak w listopadzie na Placu Trzech Krzyży. Na zewnątrz też daleko od tropików. Myjemy się, ubieramy i idziemy na śniadanie.

W momentach, kiedy słońce wychodzi zza chmur, a wiatr na chwilę ucicha, jest całkiem ciepło. Temperatura zresztą podnosi się z każdą minutą, zgdonie z przewidywaniami – tak, to klimat podzwrotnikowy.

Śniadanie miło nas zaskoczyło, choć nie jest to (najlepszy chyba jak do tej pory) nasz pierwszy hotel – kanaryjski Mansion Nazaret. Do wyboru wiele rodzajów pieczywa, paróweczki (zimne), jajka na twardo, jajecznica (niestety z proszku). Ale są też omlety przygotowywane ze wskazanych składników, sery, dżemy i mnóstwo owoców. Właśnie – owoców tu chyba najwięcej, ze wszystkich trzech wyjazdów. Soki za to plastikowe 🙁

Idziemy do lobby i wykupujemy internet. Wykorzystuje się realną ilość czasu, trzeba tylko pamiętac, aby na koniec się wylogować (jak w starej dobrej Agorze 10 lat temu) . W lobby kolejna polska przygoda. Ech.

Nie pisałem nic o pokojach. Owszem – nie powalają, prawdę mówiąc są nawet może minimalnie gorsze standardem od tych w dotychczasowych destynacjach, choć tu są cztery gwiazdki, a poprzednio nocowaliśmy zawsze w trzech. ale Pani Agnieszka lojalnie nas uprzedziła, że to „tutejsze” cztery gwiazdki, zresztą chyba ten luksus do niczego nie jest nam potrzebny (kiedyś przydałby się darmowy internet w pokoju 😉 ) Zresztą kurczę, spałem już przecież w hotelu dwugwiazdkowym (z Myfą i Czoczem w jednym łóżku, iiha!) na Montmarte, spałem też w mojej karierze woodcrafterskiej na ziemi w lesie, a jedyne czego potrzebowałem to odgarnąć sobie szyszki. Spałem we własnoręcznie zbudowanym szałasie i chatce pasterskiej w Zawoi. Wszystko inne zdaje się luksusem. Ale nie dla wszystkich.

Otóż pewien starszy dżentelmen z naszej wycieczki zadzwonił pierwszego dnia do rezydentki, nie omieszkając dodać, że jest ZNANYM operatorem kamerzystą i pracował nawet z Polańskim! (Chyba nad tą nastolatką). Pan Stanisław (poszukajcie proszę w necie, choć myślę że to jakiś pionek) stwierdził, że jeśli nie dostanie prawdziwie czterogwiazdkowego pokoju, to nakręci to wszystko i upubliczni. Żenada. Ciekawe swoją drogą czy kręciłby to z ręki, niczem Lars von Trier, czy sprowadziłby tu cały osprzęt 😀

No nic, zostawiliśmy Pana Stasia (a może to ten od Nel?) z jego problemami i wyruszyliśmy w miasto. Pierwsze wrażenie jest takie, że to wielki plac budowy. Czuliśmy się, jakbyśmy trafili do gry Sim City. Wyspy Zielonego Przylądka, zostawione lekkomyślnie przez Portugalczyków w latach 70tych (Cejrowski twierdzi, że tubylcy wcale nie walczyli o niepodległość, zresztą jak pisałem, przed kolonizacją nikogo tu nie było), przeżywają dopiero teraz początkową fazę rozkwitu turystycznego, co owocuje mnóstwem placów budowy. Zresztą kupienie tu domu może okazać się niezłym interesem – mieszkanie można tu kupić już od 50 tys euro. Dobra kryjówka na kryzys, czy wojnę 🙂 A jeśli wszystko rozwinie się jak Kanary, to ceny pójdą wielokrotnie w górę.

Samo miasteczko nie powala, ale jest za to dość naturalne i nie upstrzone turystami. Nie ma tysiąców Irish Pubów i głośnej muzyki ze sprzętu HiFi. Jest za to mnóstwo „galerii”, czyli sklepów z pamiątkami. No właśnie – zupełnie nie lokalnymi. Otóż kapowerdeńczycy nie są specjalnie uzdolnieni manualnie (są oczywiście wyjątki), nie mają też swojago stylu, czy tradycji jeśli chodzi o sztukę. Podobno świetnie tańczą. Natomiast większość sprzedawanych pamiątek pochodzi z Senegalu, czy pobliskich krajów afrykańskich. Są to różnego rodzaju rzeźby „hebanowe” („heba stare” ha ha ha) wykonane z innych rodzajów drewna i pomalowane, obrazki wykonane techniką kleju i piasku, czy inne paciorki i wisiorki. Handlem trudni się ta ciemniejsza część populacji, często pewnie tubylcy dopiero od jednego czy dwóch pokoleń, albo wręcz przyjezdni z Afryki. A jak wygląda sprzedaż? Są o wiele cwansi niż Turcy. I niestety bardziej nachalni.

Na początku nie ma mowy o towarach. Zaczepia nas ktoś na ulicy, szczerząc swoje białe zęby i pyta skąd jesteśmy (zgadywanie tu nie działa, wzięli nas już za Włochów, Szwedów i Norwegów). Jednak po stwierdzeniu „Polonia” wszyscy przyznają się niemalże do bycia prawnukiem Chopina i Kościuszki. Wszyscy praktycznie mają znajomych którzy byli w Polsce (Stadion XX lecia? :] ) i potrafią powiedzieć po polsku „moja galeria najlepsia i bajdzo tania!”.

Gdy już pomogą nam dotrzeć na miejsce (odprowadzając do bankomatu lub w inne miejsce), proszą o pójście z nimi do galerii. Aha, przedtem jeszcze obdarowują nas różnymi paciorkami! Do czego to doszło, żeby przyjezdnych obdarowywac paciorkami, to jakaś zemsta historii! Słowem – są bardzo nachalni, niestety będziemy musieli poćwiczyć asertywność. Najbardziej cwany (utrwalony na zdjęciu z Mary) rozdał nam garść koralików dla nas, rodzeństwa i naszych matek, po czym chciał lekki dowód wdzięczności dla jego nowo narodzonego syna. Oczywiście to JA wybierałem banknot, i zera mnie trochę przerosły, słowem – dostał trochę więcej niż był powinien, heh 😛

W międzyczasie zrobiło się całkiem gorąco. Wiatr nas zmylił, więc moja głowa dość ostro się spaliła, jutro chodzę w Buffie i smaruje się olejkiem. Zjedliśmy obiad i pobyczyliśmy się trochę na plaży planując kolejne dni.

A zapowiadają się dość ciekawie. Na początku chcemy spróbowac jednego z trzech uprawianych tu sportów deskowych… Surfingu! Nie, nie windsurfingu (który zresztą jest tu popularny, odbywają się tu właśnie mistrzostwa świata), ani kite-surfingu (żeby cokolwiek liznąć trzeba poświęcić na niego ponad 10 godzin i jeszcze więcej kasy), tylko właśnie prawdziwego SURFINGU. Tak, tego na falach. Musimy jednak poczekać na wiatr, dobry wiatr może być jutro i w weekend. 2 razy po 3 godziny i podobno będziemy może nawet stali na desce. We will see. Byłoby super!

W planach mamy też wycieczki na inne wyspy, niestety dość drogie, ale tu wszędzie lata się samolotem. A przecież zaoszczędziliśmy prawie połowę na last minute, więc czemu nie? Zwiedzimy więc wyspę Fogo z wioską w środku wulkanu (w której żyją ludzie z blond włosami, potomkowie francuskiego księcia, który nauczył ich uprawiać winorośl i robić wino, a także kawę), najbardziej afrykańską wyspę Santiago (ze stolicą – Praia) oraz Sao Vincente – wyspę z której pochodzi Cesaria Evoria. Nie wiem czy uda dotrzeć nam się na malutką Maio (z polskim hotelem) oraz Boa Vistę – pięknie porośniętą palmami na jeszcze piękniejszych plażach.

I na koniec – mamy znowu farta. Otóż przecież dzisiaj tłusty czwartek. A co to oznacza? Że za tydzień środa popielcowa. A co to oznacza? KARNAWAŁ! Według Cejrowskiego jeden z fajniejszych na świecie, przewyższa on naturalnością przemysł nazywany karnawałem, który odbywa się w Rio. zobaczymy! 🙂