Wylot wyjątkowo nie był zaplanowany na jakąś diabelską godzinę zombich, tylko na 10 rano. Wyjątkowo też nie przyjechaliśmy zbyt wcześnie, natomiast na tyle wcześnie, aby nie stać w gigantycznej kolejce do biura ITAKI. Niestety przy lotach czarterowych oprócz kolejek do odprawy bagażowej, paszportowej, kontroli bezpieczeństwa i wreszcie boardingu trzeba niestety jeszcze zameldować się w biurze przewoźnika.
Lot nie należał niestety do najlżejszych. Raz w życiu leciałem już tyle czasu, dawno temu – do Indii. Ale warunki były zupełnie inne. Wtedy był to olbrzymi jumbo jet z trzema rzędami siedzień (3 x 4 x 3), a teraz samolot ciaśniejszy niż te latające po Europie. Najpierw 2,5 godziny do Barcelony, potem zmiana załóg (my ciągle w samolocie!) która trwała az godzinę, następnie 5 godzinny lot na wyspę Sol.
No właśnie. Nie napisałem jeszcze ani słowa i samych wyspach. To może mała retrospekcja. Na Wyspy Zielonego Przylądka ( o których będe teraz pisał Capo Verde, bo tak jest krócej) chcieliśmy lecieć już w podróży poślubnej, ale, jako że to trochę strzał w ślepo (są dość dzikie i mało turystyczne w porównaniu z Maderą czy Kanarami nie mówiąc o Ibizie) wybraliśmy jednak Kanary. Podróż poślubną ma się tylko jedną (w sumie to nie, ale na razie tak zakładam :P) więc wybraliśmy pewniaka. Teraz było inaczej. Wyjazd w ciepłe planowaliśmy już od jakiegoś czasu, znaleźliśmy więc ofertę Last Minute, zadzwoniliśmy do dobrze już nam znanej Pani Agnieszki i podjęliśmy decyzję w 30 minut.
Niestety tym razem to tylko tydzień, A wysp jest sporo, o wiele więcej niż Kanarów. A i tam przecież byliśmy tylko na dwóch wyspach… Zobaczymy. Nie mieliśmy nawet zbytnio czasu wszystkiego zaplanować. Tak więc wyruszyliśmy jeszcze mniej przygotowani niż do Turcji, a ja wbrew pozorom, lubię być do podróży przygotowany. Ale raz się żyje – moja wschodnia połowa lubi takie wypady.
Tak więc lecimy i lecimy, lot ciagnie się godzinami, bateria w laptopie dawno padła. Jakoś nie mogę zasnąć, więc próbuję skupić się na głupkowatym filmie puszczanym na ekraniku. Przedtem leciał odcinek Simpsonów, a po międzylądowaniu… ten sam odcinek. Swoją drogą mam wrażenie, że jakość usług lotniczych pod tym kątem strasznie spadła. Pamiętam niegdyś schabowe na pokłacie LOTu, dzisiaj ich nie ma, ale LOT i tak ma chyba najlepszy catering ze wszystkich linii. O filmach na pokładzie można zazwyczaj zapomnieć. Tu dostaliśmy jakąś papkę ziemniaczano kurczakową i bułkę. Za picie trzeba płacić – cóż, czarter. Film z gatunku komedii romantycznych (tylko mało śmieszny i jeszcze mniej romantyczny) przerwano w 3/4 – nie wiem czemu. Masakra.
Lądujemy. A raczej przebijamy się przez kolejne warstwy chmur. Niestety błękitu wody znanego z Kanarów nie widać. Widac za to… Nie, nic nie widać. Gdy w koncu wyspa wynurza się z mgły widać raczej szaroburą wodę i… pustynię. Skalistą pustynię.
Pierwsza rzecz która nas uderzyła – także dosłownie – to wiatr. Silny wiatr, przy którym ten z Fuerteventury (nazwanej tak od silnych wiatrów) to letni zefirek, na polanie w lesie. Wiatr który bujał palmami na prawo i lewo. Wiatr zresztą szaleje do tej pory – taki urok tych wysp. Nie jest też przesadnie ciepło, może też przez wiatr. Ale w końcu to klimat podzwrotnikowy, więc amplitudy dobowe są raczej wysokie…
O Polakach nie będę już pisał bo ile można? Kto chce niech poczyta relacje z Kanarów i Turcji. Słowem tylko – kolejna brygada tatuśków w średnim wieku, którzy po alkoholu stają się błaznami autokarowymi i ich chichoczących żon. Musimy przemyśleć wycieczki z biur szwajcarskich – wiem, wiem, patriotą nie jestem.
Hotel to kompleks bungalowów (takich jak ten na zdjęciu). Mieszkamy w pokoju 204 (obok 205 i 206 he he). Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym po kolacji nie zabłądził i nie błąkał się niczym w filmie Lyncha pomiędzy identycznie wygądającymi domkami ułozonymi w wielki labirynt dla myszek. Trafiłem az do sąsiedniego kompleksu, który posiada identyczne domki i identyczną numerację… brakuje w nim tylko domku 204. Choć może i lepiej, inaczej zacząłbym się tam włamywać i kto wie jakby się skończyło.
To chyba tyle na dzisiaj. W recepcji jest WIFI, więc z uzupełnianiem na bieżąco nie powinno być problemu. We will see. Czas spać, bo choć tu dopiero 21:34 to wg czasu europejskiego jest 2h później, więc spać się chce. A jutro do boju!