Day 0 – Na południe bez dzieci

Day 0 – Na południe bez dzieci

Są ludzie nielubiący upałów. Z tego, czy innego powodu wolą deszcz, chłód, wolą siedzieć w ortalionie patrząc się na jesienny wiatr smagający gałęzie drzew, niż wygrzewać się gdzieś na słońcu. I ja to po części rozumiem. Kocham jesień, szczególnie wczesną, kiedy drzewa zaczynają mienić się wszystkimi możliwymi kolorami, kiedy doceniasz każdy promień słońca. Lubię nawet posiedzieć sobie w deszcz i powąchać pachnące nim powietrze.

Ale bez najmniejszych wątpliwości kocham pełnię lata, uwielbiam moment kiedy zanurzam nagrzane do granic możliwości ciało w wodzie i delektuję się tym jak ona opływa mnie i chłodzi – tylko po to bym po chwili znowu smażył się na słońcu. I kocham południe Europy – od pierwszych chwil, kiedy je ujrzałem. A wiem dokładnie kiedy to się wydarzyło – dokładnie trzydzieści lat temu, w sierpniu. Wtedy właśnie pojechałem z rodzicami do Grecji i zakochałem się w południowych drzewach, w wodzie o niesamowitym kolorze, tak innym od naszego szaroburego Bałtyku. W nagrzanych słońcem skałach, w świeżych rybach i owocach morza. W tym beztroskim nicnierobieniu i wakacyjnym lenistwie.

Mkniemy przez autostradę, a ja przysypiam. Jest mi błogo i beztrosko – klimatyzacja działa i chłodzi (całe szczęście, jeszcze tydzień temu szwankowała), w środku nie jest za gorąco, choć słońce wbija się przez szklany dach. Jedziemy w kierunku Chorwacji – tę samą ekipą, co dwa lata temu. No prawie, dwa lata temu jechała z nami Hela, jeszcze w brzuchu Mary. Jedziemy tym razem jednym samochodem – siedem miejsc naszego Peugeota 5008 wreszcie przydaje się na dłuższy dystans. Jedziemy zupełnie bez stresu – byliśmy już w tym miejscu z tą załogą, znamy się i choć od tamtego rejsu minęły dwa lata, wydaje nam się, że znamy się o wiele dłużej. To ważne, gdy spędzasz tydzień na tak małej powierzchni, każdy problem urasta to rangi olbrzymiego.

Jedziemy i wspominamy nasz plan sprzed 9 lat o którym nie raz na łamach tego bloga pisałem – plan cyklicznych wyjazdów bez dzieci. To ludzie, których poznaliśmy podczas podróży poślubnej, będący wtedy w podobnym wieku jak my teraz i mający wówczas trójkę dzieci poradzili nam: „Jeśli będziecie mieć dzieciaki, wyjeżdżajcie co jakiś czas bez nich. O ile będziecie mieć taką możliwość.“

I mamy. Całe szczęście mamy. Mamy rodziców – z obu stron – którzy bez problemy zostają ze szkodnikami – na tydzień, nawet na dwa jeśli zachodzi taka potrzeba. A zachodzi, bo czasem – przy całej naszej miłości do nich – mamy ochotę po prostu zająć się sobą. I nie tylko my. Zarówno Marcin z Magdą, jak i drugi Marcin z Kamą, którzy płyną z nami, mają taką samą potrzebę. Poopalać się. Poczytać książkę. Poopowiadać głupie dowcipy. Pogadać o czymkolwiek. Pokąpać się. Czy po prostu się wyspać. Bez wiecznego „Maaaaaamo, ona mnie zaczepia“. Bo główna zasada rejsu jest taka sama jak dwa lata temu – jeśli ktokolwiek chce spać o dowolnej porze i przez dowolną ilość czasu, to ma prawo. No chyba, że ma wachtę, ale wtedy zazwyczaj i tak może się dogadać z kimś innym. Czyż to nie jest piękne w swej prostocie?

Mkniemy na południe, przejeżdżamy przez Czechy, Austrię (gdzie urządzamy sobie nocleg w kontenerowym motelu), wreszcie Słowenię i Chorwację. Drzewa powoli stają się coraz bardziej egzotyczne, a mijane przy drodze domy zaczynają coraz bardziej przypominać wille z Ojca Chrzestnego. W końcu naszym oczom ukazuje się morze i do szczęścia nie potrzebujemy niczego więcej. Robimy zakupy w Lidlu (przynajmniej wiemy co gdzie leży), ształujemy się na łódkę i maszerujemy do restauracji na wieczorną wyżerkę. O samej łódce i żeglowaniu napiszę w następnej notce, słowo tylko o jedzeniu.

Otóż osoby śledzące mojego drugiego bloga wiedzą być może, że zacząłem dietę. Nie jest ona zbyt restrykcyjna, ale zawiera się w kilku zdaniach – mniej żreć, żreć często, więcej owoców, warzyw, ryb i takich tam, mniej tłustego mięcha. Z tłustym mięchem na Bałkanach jest niestety tak, że jest ono na porządku dziennym, całe jednak szczęście, że oprócz niego jest do wyboru mnóstwo ryb, kalmarów, czy krewetek. Nie mówiąc już o naprawdę smacznych warzywach, jak to na południu Europy bywa. Załoga nie protestuje, wręcz przeciwnie, z chęcią przyjmują założenia rejsowe – jemy regularnie, w ciągu dnia sałatki (też takie bardziej treściwe), owoce i warzywa. Wieczorem duży posiłek. Dodatkowo staram się rezygnować w okresie diety z ciężkim alkoholi, w tym z mojego ukochanego whisky, czy bourbona, na rzecz wina. Ale to przecież też nie jest tu wielkim problemem.

I wszystko byłoby proste, bardzo proste, ale… No właśnie. Nie da się do końca powtórzyć naszych beztroskich wyjazdów poślubnych. I nie chodzi zupełnie o pracę – tu mamy o wiele większy luz niż wtedy. Mary może spokojnie blogować stąd, albo nawet urządzić sobie przerwę. Ja po raz pierwszy mam tak świetną ekipę w Koszulkowo, że mogę spokojnie wyjechać na tydzień i wiem, że wszystko będzie zaopiekowane. Ale… nie da się wyłączyć troski i dzieciaki. Po prostu nie da. Już chyba nigdy.

Hela i Lila zostały z Babcią. Na pewno jest im świetnie, tym bardziej, że są z dzieciakami mojej siostry, z którymi bardzo się lubią. Ale wiemy, że tęskni, dzwoni do nas mówiąc, że chce się przytulić, a my przecież też bardzo byśmy chcieli to zrobić. Franek pojechał na pierwsze w życiu kolonie zuchowe i choć cholernie się z tego cieszymy, choć zazdrościmy mu tych przygód które po raz pierwszy dopiero posmakuje, to tęsknimy bardzo i mimo wszystko trochę się martwimy. To już chyba wpisane jest w rodzicielstwo, co zrobić. Z nimi czasem jest źle, ale bez nich po prostu smutno.

No nic. Nie ma co się rozklejać. Startujemy w tym roku ze Splitu i chcemy ambitnie dopłynąć do Dubrovnika. Czyli King’s Landing. Będzie fajnie, w końcu cała załoga to fani Gry o Tron! Co prawda oznacza to, że sporo będziemy pływać na silniku, przynajmniej na początku, ale nie ma lekko!