Zawsze bawiło mnie trochę słuchanie szant. To znaczy lubię je bardzo, ale wiecie – sztormów ryk, groza burz, wielorybów cielska i inne takie. A w rzeczywistości mazurskie szuwary, piwko i kiełba z ogniska. Na morskich rejsach na których byłem jest w sumie podobnie. Zamiast szuwarów co prawda malownicze wysepki, a i przekąski nieco inne, ale poziom grozy jest podobny. Ale ja nie mam nic przeciwko. To znaczy kiedyś chciałbym porzygać przez burtę gdzieś na jesiennym Bałtyku, ale tak zwane #wdpj (wożenie dupy po jeziorze), a raczej #wdpm mi odpowiada. A i tym razem pogoda ma być rzeczywiście bardzo dobra.

Jednak już po wypłynięciu z Korculi w stronę Dubrovnika fale dały o sobie znać. Przypomniał mi się rejs we Włoszech w 1999 roku kiedy też drugiego dnia morze wzburzyło się straszliwie i choć wiatr był taki sobie, olbrzymie fale dość szybko skłoniły wszystkich do zwrócenia śniadania. No dobrze, tym razem nie było aż tak źle – jakieś 4-5 w skali Beauforta. Ale to oznacza bujanie, nawet na silniku. A silnik jest konieczny jeśli chcemy zaliczyć Dubrovnik.

Fale raz po raz porządnie ochlapują kokpit, w pewnym momencie wdzierają się do środka zalewając nieco stolik nawigacyjny i paląc jedną z ładowarek samochodowych. O dziwo prawie nikt nie ma z ich powodu sensacji żołądkowych. Ja jednak na wszelki wypadek schodzę pod pokład i o 10.30… zasypiam. Bo mogę. Budzę się o 13.30. Czy to nie piękne?

Po dobrych kilku godzinach dopływamy do Dubrovnika, czyli King’s Landing z Gry o Tron. To tu nagrywana była spora ilość scen od czasu drugiego sezonu. Podpływamy niczym flota Stannisa i modlimy się, by nikt nie strzelał dzikim ogniem 🙂 Po chwili jednak obowiązkowy odwrót, marina jest z drugiej strony, opływamy więc ląd i po jakichś czterdziestu minutach cumujemy. Szybki prysznic, miejskie stroje i ruszamy taksówką w kierunku starego miasta.

Dubrovnik przypomina inne południowe miasteczka, które tak bardzo uwielbiam. Uliczki które stworzone są dla ludzi, a nie samochodów mają tę dodatkową zaletę w tym klimacie, że po prostu chronią przed słońcem. Niestety widać, że do miasta przyjeżdża i przypływa mnóstwo turystów – nie czuć tu klimatu małych kafejek jak we Włoszech, ludzie mieszkają gdzie indziej, a starówka jest raczej wielkim parkiem rozrywki. Koszulki, pamiątki i inne bajery czają się na każdym rogu.

My jednak szukamy restauracji, jest 20.00 i jesteśmy już porządnie głodni. Udaje się znaleźć sensowną – choć tu nie jest to trudne. Zamawiamy wielkie miski ryb i owoców morza, popijamy to dużymi ilościami lokalnego białego i czerwonego wina. A gdy już mamy dość idziemy na kolejny spacer po miasteczku. Przypadkiem trafiamy jeszcze na bar umieszczony dosłownie na skale, z prawdopodobnie pięknym widokiem. Piszę „prawdopodobnie“, gdyż jest już zbyt ciemno, by cokolwiek podziwiać 😉

Wracamy miejskim autobusem pędzącym z niesamowitą prędkością po wąskich uliczkach i zakrętach z których łatwo spaść do morza, ale to chyba normalne na południu. Przepraszam bardzo północ, ale to właśnie południe jest moim miejscem na ziemi.

A jutro zwiedzanie Dubrovnika, a dokładnie scen, gdzie kręcono Grę o Tron! 😀