Ostatni dzień urlopu to zazwyczaj jedno wielkie korzystanie z tego, co za chwilę stracimy. Tym razem było nie inaczej. Do przepłynięcia mieliśmy na prawdę malutki dystans, więc zupełnie się nie spieszyliśmy. Mieliśmy ochotę dopłynąć do brzegu (nie wspominałem o tym wczoraj, ale cumowaliśmu na bojce, więc do brzegu musieliśmy dopływać pontonem) aby zjesć śniadanie w lokalnej kafejce, ale zrezygnowaliśmy. Po pierwsze w lodówce zostało całkiem sporo zapasów które trzeba było zjeść, po drugie lokalne przybytki nie serwują zbyt dużo na śniadanie – a jeśli tak, to wcale nas to nie powalało. Dojedliśmy więc i wyruszyliśmy w stronę Sibenika. Płynęliśmy powoli, łódka była ustawiona na autopilota. To naprawdę leniwe żeglowanie – teraz na tego typu łódkach można pływać autopilotem nawet na żaglach – bierze on poprawkę na wiatr i ostrzega przy jego zmianie. Niedługo będzie się po prostu mówiło „Siri, zwrot przez sztag!“ i wszystko będzie działo się samo. Wiem, wiem, co to za przyjemność?
Przyjemność jest. Tylko nieco inna. Nie zawsze ma się chęć robić zwrot za zwrotem i dostawać w twarz falami, teraz po prostu chcieliśmy pokorzystać ze słońca. Po chwili jednak musieliśmy wpłynąć w przesmyk, więc czekało nas halsowanie. Genua latała więc z lewej burty na prawą, a bom leniwie przemieszczał się za nią. Wiało malutko, płynęliśmy maksymalnie 3 węzły. W końcu zerknęliśmy na biel żagli po raz ostatni, zrzuciliśmy (a raczej zrolowaliśmy) szmaty i odpaliliśmy silnik. Przed nami jeszcze tylko tankowanie i marina. Ale okazało się, że czeka nas jeszcze jedna przygoda.
Zatankowaliśmy i musieliśmy wycofać się na wstecznym ze stacji benzynowej. Popłynęliśmy jeszce kilkadziesiąt metrów w stronę mariny i… TRZASK! Coś najwyraźniej dupło, a ster przestał reagować. Kompletnie. To się nazywa mieć farta. Mogło to się stać gdy staliśmy w nocy na kotwicy i musieliśmy zrzucić kotwicę gdzie indziej, czy daleko w Hvarze. A stało się jakieś 400 metrów od mariny. Wyjęliśmy więc nasz emergency phone i zadzwoniliśmy po pomoc. Obsługa po drugiej stronie powiedziała, że będzie… za 10 sekund. Hahaha. Chorwaci i ich fantazja.
Nie zdążyliśmy skomentować tego do końca, minęło jakieś 5 sekund i usłyszeliśmy ryk silnika. Oczom naszym ukazał się ponton z mechanikiem, który… rzeczywiście był przy łódce w ciągu 10 sekund. Po prostu byli już na wodzie, gdzieś blisko 😀
Pan który wszedł na pokład jak się okazało nie mówił po angielsku, ani niemiecku, za to po chrowacku i… francusku. Całe szczęście nie musił mówić zbyt dużo – choć po francusku się porozumiewam, to słownictwo techniczne jest u mnie na poziomie zerowym. Pan mechanik wyjął więc wielki klucz w kształcie litery T, pogrzebał przy sterze i przeszedł na ręczne sterowanie sterem. Po 10 minutach byliśmy już zacumowani. I całe szczęscie usłyszeliśmy „C’est pas votre faut“. Uff. Kaucja jest bezpieczna.
Potem jeszcze kolacja. Ostatnia, więc nie oszczędzaliśmy. Ryba którą zjedliśmy nazywa się jak pasta do zębów – Dentex. Po chorwacku Zubatac, po polsku Kielec Właściwy. To po prostu duża, zębata ryba. Starczyło jej na 4 osoby. Potem tylko nudne pakowanie się i przygotowanie do podróży – ponad 1000 km z Sibenika do Sierpnicy, po dzieciaki. Trzeba się wyspać!